BYŁ czas, kiedy głoszono, że teatr jest zły, bo służy literaturze. Był czas (i zdaje się powracać), kiedy głoszono, że teatr jest zły, bo literaturze nie służy. Do niedawna być "awangardowym" znaczyło wyznawać pogląd pierwszy, od jakiegoś czasu modniej jest podzielać pogląd drugi. Nic nie szkodzi, że problem postawiony jest fałszywie; "zło" teatru zasadza się w istocie na czym innym. Tak przynajmniej uczy życie. To właśnie życie w sposób przewrotny godzi powaśnionych, dowodząc, iż rangi teatru nie podnosi ani autonomiczne "pisanie na scenie", ani najbardziej lojalne poddanie dramatowi, jeśli ów teatr dał się opętać konfliktom i dylematom pozornym. W ciągu ostatnich czterech miesięcy pojawiła się np. na scenach warszawskich - w nasileniu przedtem niespotykanym - polska dramaturgia XX-wieczna, reprezentowana nazwiskami głośnymi lub wręcz wybitnymi. Od Irzykowskiego ("Dobrodziej złodziei", 1906) poprzez Przybyszewską ("Sprawa Dantona", 1929
Tytuł oryginalny
Od Irzykowskiego do Brylla
Źródło:
Materiał nadesłany
Polityka nr 14