„Peter Grimes” Benjamina Brittena w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie, koprodukcja z The Israeli Opera w Tel Awiwie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Wielbicielom sceny operowej wielokrotnie nie wystarcza wizyta w teatrze. Często lubią powracać do wymarzonych wykonań i prezentacji. Kiedyś były płyty gramofonowe, potem zapisy magnetowidowe, aż doszliśmy do sztuki muzycznej na wyciągnięcie ręki – platform streamingowych. Na naszym kontynencie, od kilku dobrych lat, wypełnia to pole OperaVision. Projekt, w którym uczestniczy blisko dwadzieścia państw z trzydziestoma zespołami operowymi, ma służyć rozpowszechnianiu i promowaniu twórczości operowej właśnie za pomocą nowoczesnej technologii. Kiedyś mieliśmy telewizję edukacyjną, dziś pełną dostępność twórczości muzycznej. W projekcie koordynowanym przez stowarzyszenie Opera Europa uczestniczą dwie nasze, krajowe sceny – Teatr Wielki-Opera Narodowa oraz Teatr Wielki im. S. Moniuszki w Poznaniu. W trakcie sezonu kilkukrotnie można skorzystać z oferty, aby przybliżyć sobie ich dokonania. Kilka dni temu teatr stołeczny zaprezentował rejestrację ostatniej premiery sezonu 2022/23 – Petera Grimesa Benjamina Brittena. Jednym z powodów, dla którego warto poświęcić wieczór kanikuły dla ekranu telewizyjnego, jest świetna muzyka angielskiego kompozytora. Już sam moment powstania dzieła może być magnesem. Bowiem pierwsze londyńskie wykonanie w czerwcu 1945 roku stało się jednocześnie odrodzeniem brytyjskiej twórczości operowej po pożodze wojennej. Dokonało się to z wielkim sukcesem. A dzieło Brittena ustawiano w rzędzie jako godną spuściznę Georga Friedricha Haendla. Oczywiście stylistyka odmienna, ale jakość i forma, najwyższych lotów. Nie ulega wątpliwości, że angielski kompozytor dwudziestego wieku przywrócił rangę operze narodowej, stając się niekwestionowanym królem owego gatunku na Wyspach. Jak dotąd niezdetronizowanym. Mijają lata od jego śmierci, ale trudno doszukać się godnego następcy. W naszym kraju, po latach posuchy, ostatnie sezony przyniosły istny wysyp produkcji jego kompozycji. Zaczęło się chyba od Opery na Zamku w Szczecinie, poprzez dwie premiery Polskiej Opery Królewskiej i jedną Teatru Wielkiego w stolicy Wielkopolski. Co ciekawe, każda z nich ukazała nie tylko geniusz muzyczny kompozytora, ale również stała się pokładem eksperymentu inscenizatorów, którzy z nad wyraz dobrym skutkiem przygotowali kolejne pokazy. W owym kalejdoskopie nowych prezentacji zabrakło kluczowego dzieła, otwierającego czas pokoju, po straszliwej wojnie, w muzyce. Britten wątki do utworu zapożyczył z opowieści Osada autorstwa George’a Crabbe’a. Sama praca trwała zaledwie rok i została zwieńczona wielkim sukcesem w londyńskim Sadler’s Wells. Wśród walorów dzieła, o czym pisał Lucjan Kydryński, podkreślano nowatorstwo treści, gdyż utwór nie zawiera ani jednej sceny lirycznej, miłosnej, a muzycznie antagonistą tytułowego bohatera stawała się wspólnota, chór – społeczność rybackiej wioski. I owa specyfika ma niesłychanie ważne znaczenie. Bowiem należy mieć świetny pomysł, nie gorszych wykonawców, aby sprostać owemu muzycznemu wyzwaniu. W Warszawie podjął się jego Mariusz Treliński. Ikoniczna już postać naszego życia operowego, którego prace w części przejdą do historii osiągnięć scenicznych, a o niektórych sam realizator wolałby zapomnieć. Peter Grimes jest spektaklem w pół drogi. Niesłychanie statycznym jak na tego reżysera, z nietrafionymi rozwiązaniami inscenizacyjnymi, ale za to ze zjawiskową muzyką. To wykonanie, które ukazuje spór – co jest ważniejsze strona wizualna czy wykonanie kompozycji. W tym przypadku jednoznacznie wygrywa to drugie z ciekawymi obrazami i nietrafioną dramaturgią.
Morze staje się głównym elementem scenografii, w której odgrywają główną rolę zachwycające projekcje. Świat morskiej krainy w wizyjnych pejzażach Bartka Maciasa jest niesamowity. Fale ze spokojnego, łagodnego uformowania, gdy mewy leniwie przelatują nad nimi, zmieniają się w gwałtowną pożogę nienawistnego żywiołu. To jak uczucia, które szargają bohaterami opery. Ów świat wizualny posiada świetnego partnera – to muzyka i grający zespół orkiestry pod kierunkiem Michała Klauzy. Kapelmistrz wydobywa przepiękne, zniuansowane dźwięki, które nie tylko wskazują na emocje antagonistów miasteczka, ale właśnie fenomenalnie korespondują z obrazem przyrody. „Morskie interludia” są najpiękniejszym fragmentem opery. Muzyczny podkład współgra z żywiołem żywych obrazów. To jak hołd dla natury, jej dzikości, nieokiełznania, ale również spokoju. Pełne napięcia i wstrząsu frazy zmieniają się w ukojenie i zadziwiający zbalansowany spokój. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Jan Snakowski. Jego solo altówkowe brzmi niesamowicie. Szkoda, że nie było fragmentu pauzy, aby podziękować artyście za wyciszone fragmenty gry, bowiem dłonie same rwały się do oklasków. To, co orkiestra z dyrygentem wydobyła z kompozycji Benjamina Brittena, jest wielkim hołdem dla artysty. To nie – bagatelne odtworzenie nut – ale wielka impresja muzyczna z morskim krajobrazem w tle. I właśnie muzyka to największy wygrany wieczoru. Już dla niej warto zanurzyć się w świat opery, ale oczywiście przekaz telewizyjny nie odda tego, co wykonanie na żywo.
Inscenizacja jest niezwykle stonowana. Twórcy starają się opowiedzieć historię odmieńca Petera Grimesa, który podejrzewany jest o znęcanie się i zabójstwo młodocianego pomocnika. Ale Treliński idzie dalej, dokładnie jak tytuł pierwowzoru, bada mechanizm współżycia zbiorowości pewnej osady. Wykluczenie nie jest następstwem dociekliwości, ale poszukiwania „kozła ofiarnego”. Typowego przypadku w małych enklawach, gdzie zawsze musi być ktoś gorszy, słabszy, inny. Przeciwstawia się to dominującej większości, która purytańską czy też katolicką moralnością wie najlepiej jak winien wyglądać świat. Grimes jest introwertykiem, samotnikiem, który nie pasuje do schematu. Faktycznie sam go odrzuca. Relacja z Ellen Orford, choć pełna nadziei, jest skazana na porażkę i niebyt. Główny bohater nie tylko załamuje się pod naporem społecznego ostracyzmu, ale również sam siebie wpędza w stan, z którego trudno się wydostać. W założeniach jest to spójne i logiczne. Jednak inscenizator upraszcza pewne sceny, które stają się pospolite. Ukazując dwulicowość wspólnoty, zabawa taneczna przeradza się w istną orgię seksualną, gdzie prym wiedzie Ned Keene, który pływa rozebrany w kole ratunkowym ku uciesze innych mieszkańców. Każdy pije, ma swoje słabości, tajemnice. Ale kontrapunkty nie odbijają obrazu Petera, pokazują ułomności innych bohaterów, ale nic nie wnoszą, nie odkrywają wobec jednostki samotnika. Scena planowanego samosądu dokonuje się na tle chóru ubranego w czapy Ku Klux Klanu, ale przecież to nie ta bajka i nie ten świat. Już lepiej było zaprezentować motyw czarnej inkwizycji. Całkowitym nieporozumieniem, to już kolejny raz jak Polska długa i szeroka, nie wiadomo po co zostali zatrudnieni tancerze. Jedno przejście w choreografii chodzonej Jacka Przybyłowicza jest trochę kompromitujące dla nazwania tego rzeczywistym tańcem. Najtrafniej wypadają sceny duetów Petera oraz Ellen, które przepełnione bólem, ale i przebłyskiem nadziei, są świadectwem dobrego smaku i rzeczywistej historii. Świat grupy, który winien zastanawiać, ukazywać niejednoznaczności, staje się pospolity, schematyczny wyjęty żywcem z serialu Ranczo.
Strona wokalna to wielki popis głosowy i dramatyczny Cornelii Beskow. Jej Ellen jest pełna bólu, ale i troski, bowiem wierzy w niewinność wybranka serca i życia. Tytułowy bohater w wykonaniu Petera Wedda nie zachwycił. Jego głos jest matowy. Ale strona aktorska pozostaje bez zarzutu. Pozostałe partie wykonują polscy soliści, którzy stanowią w miarę wyrównany ansambl. Dopełnieniem – mocnej muzycznej strony – jest chór, który jest wyraźnym bohaterem zdarzeń.
Świat Petera Grimesa jest muzycznie fantastyczną podróżą w krainę morza i pewnej wspólnoty. Jednak interpretacja Mariusza Trelińskiego pozostawia wiele do życzenia. Zabija ją powierzchowność i statyczność. A przecież zawsze istnieje drugie tło, tak jak dno w morskiej toni, do którego należy sięgnąć. Nie warto pozostawać na zminimalizowanym obrazie, ale tworzyć wielowątkową opowieść, bo muzyka Brittena daje ku temu wielkie szanse i możliwości.