"Sieroty" w reż. Grażyny Kani w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.
W "Sierotach" Grażyny Kani ofiary przemocy same stają się własnymi ofiarami. Gdy nad elegancką kolacją we dwoje, z kieliszkami wina i płatkami róż rozsypanymi na stole, staje chłopak w zakrwawionej koszuli i nerwowo zagaduje, że nic się nie stało, wolno podejrzewać, że teatr za chwilę włoży nas w jakąś tarantinowską groteskę, przesadną i sztuczną. Potem okazuje się, że opowieść mieści się w ramach realizmu psychologicznego. Aliści ustawienie spektaklu na samej granicy, za którą zaczyna się emocjonalne wariactwo, działa doskonale: wprawia widza w stały niepokój i nie pozwala go uśmierzyć. Mamy oto młodą kobietę, jej męża i brata. Małżonkowie celebrują kolację - swoje święto. Brat jest łajza. Właśnie złomotał, związał i zamknął w szopie spotkanego w parku Araba. Zaatakował go irracjonalnie - z lęku i niepewności. Samotność, pustka życiowa i nastrój taniej dzielnicy Londynu, gdzie to biali są mniejszością, kazały mu