Tutaj, między starożytną Grecją a współczesnością brudnych psów i bezrozumnych gęb, zaczyna się prawdziwy, nieudawany dramat. Tutaj jest otchłań głębsza od starożytnych sensów i mitów, bo sięga przedwieczności ludzkiej egzystencji, gdzie za cały wyraz musiały starczyć kaprawe ślepia - Andrzej Stasiuk pisze o Gardzienicach.
Ponad dwadzieścia lat temu Włodzimierz Staniewski zjawił się na końcu świata. W chałupie bez prądu i przy lampach naftowych opowiadał o wyprawie do Laponii, o wyprawie w głąb tego, co najstarsze i - oczywiście - zarazem najprawdziwsze. Jako jeden z wielu siedziałem w tej chałupie przy stole i słuchałem egzotycznych opowieści. Najgłębiej utkwił mi w głowie wątek o poszukiwaniu flaszki dla lapońskiego ludowego pieśniarza. Pieśniarz, żeby zaśpiewać, musiał się napić. To był oczywiście dość znany i uniwersalny motyw. Egzotyczne było to, że po flaszkę trzeba było jechać coś koło setki kilometrów. To zapamiętałem najlepiej. Staniewski i reszta teatru spraszała wówczas okoliczną ludność do na wpół zrujnowanej cerkwi na gusła i obrzędy. A może to było kiedy indziej i tylko miejsce się zgadza. Flaszka dla Lapończyka - i nawet nie zapamiętałem wówczas twarzy Staniewskiego. Tak jak on wtedy na pewno nie zapamiętał mojej. Do Gardzienic