"Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk w reż. Eweliny Marciniak w Thalia Theater w Hamburgu. Pisze Christiane Lutz w Süddeutsche zeitung.
Thalia Theater bierze na warsztat monumentalne dzieło Olgi Tokarczuk – „Księgi Jakubowe” i pokazuje, co potrafi teatr.
Jest w tej inscenizacji jeden moment, który doskonale podsumowuje dylemat ludzkości. Ojciec Chmielowski, pobożny chrześcijanin, chętnie dowiedziałby się czegoś więcej o Żydach, gdyby ci, zamiast po hebrajsku pisali łaciną. Bezpiecznie zamknięty w swej katolickiej bańce wzdycha: „Gdyby tylko wszyscy czytali te same książki i jedli podobne rzeczy, żylibyśmy w tym samym świecie, czy to by było źle?” Rabin Pinkas, człowiek nieufny z błyskiem w oku odpowiada bez wahania: „Wszystkie nieszczęścia świata właśnie z tej potrzeby”.
Życzenie równości, stwierdza, czy też chęć zrównania wszystkich ludzi jest bzdurą. Z jednej strony jest ono tak czy owak niemożliwe do zrealizowania, z drugiej – jest szkodliwe, dlatego że, co pokaże również spektakl, i co widać na pierwszy rzut oka, gdy obserwuje się świat – potrzebujemy różnic, dystansu, by móc się nawzajem dostrzec. Człowiek nie rozpoznaje należycie tego, co jest zbyt blisko. Innymi słowy: „Być obcym znaczy być wolnym”.
To właśnie ta walka i to wyobcowanie stało się dla polskiej reżyserki Eweliny Marciniak impulsem do wystawienia niemieckiej prapremiery „Ksiąg Jakubowych” Olgi Tokarczuk w hamburskim teatrze Thalia. Wiele lat pracowała Tokarczuk nad liczącym ponad 1100 stron dziełem, to bardziej cegła niż książka. W tym monumentalnym, na poły historycznym, na poły fikcyjnym dokumencie epoki, przeprowadza nas autorka, ze spokojem, nierzadko okrężnymi drogami przez dzieje XVIII- wiecznej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Postacią centralną czyni Tokarczuk Jakuba Franka, polskiego Żyda, założyciela mistycznego ruchu wyzwoleńczego, który najpierw przechodzi na islam, a następnie chrześcijaństwo. Z erudycją, ale ciągle przystępnie opowiada Tokarczuk o Żydach i chrześcijanach, o klerze, szlachectwie, o kobietach i mężczyznach, antysemityzmie i katolickim szaleństwie nawracania. Każdej z niezliczonych postaci poświęca tyle samo uwagi. To właśnie za „Księgi Jakubowe” otrzymała ona w 2018 roku literacką nagrodę Nobla.
Jakub Frank jest figurą mesjańską. Pragnie, by ludzie mieli większą swobodę, nie tylko w kwestiach wiary, ale również w sferze seksualnej.
Trzeba nie lada odwagi, by wystawić to znakomite dzieło na deskach teatru. Ewelina Marciniak już raz inscenizowała „Księgi Jakubowe”, w Warszawie. Nie była jednak dostatecznie zadowolona z efektu, dlatego postanowiła zmierzyć się z powieścią raz jeszcze. I całe szczęście, ponieważ, mówiąc krótko: lepiej dzieła Tokarczuk raczej wystawić się nie da.
Marciniak nie wybierała wyłącznie najlepszych fragmentów – wraz z Jarosławem Murawskim napisała bardzo świadomą adaptację, koncentrując się na najbardziej zajmujących wątkach i postaciach. I podobnie jak Tokarczuk, oddała tyle samo przestrzeni kobietom, co mężczyznom. Przedstawienie rozpoczyna się w Wiedniu w roku 1786. Reformator Jakub Frank tymczasowo odnajduje schronienie na dworze Marii Teresy, w Polsce bowiem już od dłuższego czasu uznawany jest za szaleńca. Z tego miejsca przyglądamy się działaniom Franka. Przy czym Marciniak interesuje bardziej rozmowa aniżeli samo barwne działanie, przynależne jakże krzykliwej postaci Mesjasza.
Nie, w Hamburgu idzie o treść, wiarę, przekonania, o sprawiedliwość i równouprawnienie – także kobiet i mężczyzn. Wijąca się z bólu kasztelanowa Katarzyna Kossakowska (Oda Thormeyer) wykłóca się z żydowskim lekarzem (Jirka Zett) o brak naukowego zainteresowania problemem menstruacji, młoda Gitla (Anna Blomeier) – ze swoim ojcem Pinkasem (Stefan Stern) o to, że pragnie prowadzić samodzielne życie. Jest jeszcze Chana (Rosa Thormeyer), która nie wie, co ma myśleć o swoim omamionym przez katolików mężu Jakubie (Andre Szymański). Odklejona od wszystkich dyskusji jest stara Jenta (Mariana Sadovska), która idąc ku śmierci gdzieś zboczyła i teraz jako narratorka w niebieskiej sukni balansuje pomiędzy światami. Sadovska odśpiewuje samodzielnie skomponowane, folklorystyczno-mistyczne melodie, które nadają ramy wydarzeniom na scenie, podobnie jak w powieści akcję scala jej postać.
Scena (Mirek Kaczmarek) jest raczej mistycznym miejscem poza czasem i przestrzenią aniżeli historyczną Polską. Lustrzane ściany i kilka zniszczonych kolumn pokrytych hebrajskimi napisami. Z sufitu wyrasta kwiecista zasłona. Starożytna Grecja, Jerozolima, para i daktyle niczym w tureckiej łaźni. Miejsca, w których od zawsze toczono spory i dyskutowano.
Marciniak reżyseruje bardzo precyzyjnie i jest świadoma obranego celu. Uwagę zwraca swojego rodzaju surowość formy. Żaden gag nie jest przypadkowy, każde słowo jest pieczołowicie umiejscowione w tekście. Z łatwością przechodzi od powagi do komizmu, co na pewno dodaje trzyipółgodzinnemu przedstawieniu lekkości. Jej „Dziewica Orleańska” wystawiona w Mannheim podczas Dni Schillerowskich okazała się sukcesem, a w 2020 roku polska reżyserka otrzymała nagrodę Fausta za „Boksera”, również wystawionego w Hamburgu. Przywiązanie do kiczu (monolog Gitli: „Chcę iść własną drogą”) przełamuje za każdym razem ekspresją i ujmującą choreografią (Dominika Knapik). W naciągniętych na całe ciało rajstopach postaci pełzają niczym gąsienice w powolnym miłosnym akcie – Jakub Frank pragnie, aby ludzie byli nieco bardziej swobodni, także w sferze seksualnej. Nie chce dłużej przestrzegać nakazów Talmudu, domaga się większej swobody. Sam rozpowszechnia wymysły o rytualnych mordach, co rzecz jasna podoba się katolikom. Ci węszą okazję do tego, aby nawracać i siać niezgodę w społeczności żydowskiej. Frank nie jest u Marciniak religijnym fanatykiem, jest obrotnym, nieuchwytnym typem, nierzadko obserwatorem wydarzeń scenicznych. Jako figura mesjańska skazany jest na to, by stale znajdować się w centrum uwagi. Andre Szymański odgrywa go fenomenalnie, jako refleksyjnego charyzmatyka, który sam nie wie dlaczego akurat on jest prześladowany.
Religia to powłoka, nie jest celem, tylko prowadzi do celu.
W jednej z przypominających telewizyjną debatę scen dwaj Żydzi spierają się o sens i wagę zapisów Talmudu. Jeden jest jego zagorzałym zwolennikiem, drugi – konserwatystą. Czy najpierw należy umyć ręce, a następnie napełnić filiżankę, czy też może napełnić filiżankę, a następnie umyć ręce? Z pewnością chodzi o unikanie nieczystości. Ostatecznie tak się gmatwają, że żaden z nich nie jest już niczego pewien.
Marciniak nie krytykuje religii czy religijności. Dyskurs czy spór jest zawsze grą służącą rozwojowi. Frank jest raczej pragmatykiem niż dogmatykiem: „Religia to powłoka, nie jest celem, tylko prowadzi do celu”. Teraz, mówi, „czas na Jordan”, czyli katolicki chrzest. Tak czy owak jest dla niego jasne: „Nie ma żadnych żydów, chrześcijan, muzułmanów, jest człowiek, który siedzi obok, który odczuwa pragnienie, tęskni za rozmową czy miłością”. Tysiące Żydów zostało w Polsce z katolickiej nadgorliwości (przymusowo) ochrzczonych w ramach brutalnej akcji rzekomego usuwania różnic, po czym wszyscy przemoczeni do suchej nitki stwierdzili, że nadal nie są jeszcze zupełnie równi.
Obcość nie jest dla Marciniak czymś, co należy przezwyciężać czy niszczyć. Podczas tego porywającego wieczoru z elegancją, wespół ze znakomitym zespołem balansuje na cienkiej linii dzielącej obcość i bliskość, która być może służy temu, aby ludzie mogli się wzajemnie szanować i razem żyć. Pozostawać wystarczająco obcym, aby móc się stale przybliżać. „Ludzie zrozumieją to, jeśli nie jutro, to za sto albo dwieście lat”, mówi Frank. I chyba ten czas powinien już nadejść.