"Król Lear" Williama Shakespeare'a w reż. Jana Klaty w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Maciej Stroiński w Przekroju.
Zazwyczaj w tej rubryce robię sobie śmieszki, ale idzie Wszystkich Świętych i pozwolą Państwo, że pobiorę krótki urlop od robienia z siebie błazna. Jest błazen na scenie, taka postać w tym dramacie, on przejmuje dyżur. Czeka Państwa teraz duża podaż słowa "umrzeć", bo nie lubię eufemizmów. Idzie święto Wszystkich Świętych i spektakl mi przypasował w sensie tematycznym. Dawno go nie grali. Dawno znaczy ze dwa lata. Kiedyś, w okresie wczesnoblogowym, niepochlebnie i nieładnie o nim napisałem, i już wiem dlaczego. Nie chciałem się zgodzić, że jest o tym, o czym jest, a nie o czym innym. Przedstawienie jest na temat tak zwanego umierania. "Tak zwanego" piszę, bo to nie jest jasne, co my przez to rozumiemy, każdy podkłada tu swoje. Wtedy go nie rozumiałem i szczęśliwi, którzy nie rozumieją. Rok temu umarł mi Tata i teraz chcę czy nie, lecz dobrze rozumiem "Leara". To jak z testralami z "Harry'ego Pottera", trochę końmi, a trochę nietoperza