Zapewne honorem jest być dziennikarzem "Gazety Domowej", jeszcze większym być jej czytelnikiem, a już największym - pełnić rolę okolicznościowego recenzenta, informując ludzkość o swoich artystycznych gustach czy może raczej ich braku. Oto dzwoni do mnie znajomy, że wprawdzie nie ma sprawy, ale musi się ze mną zobaczyć. Gdybym z góry wiedział, o co chodzi, mógłbym z czystym sumieniem powiedzieć, że właśnie jestem w Warszawie, ale przypadek zrządził, że właśnie byłem w domu, gdzie ze spokojem przyjąłem faceta, stukającego palcem w jakiś artykuł. Jako że posiadam własne spojrzenie na logikę, argumentację, styl i inne walory wypowiedzi językowej-zmuszony byłem przeczytać podrzucony tekst w piwnicy, przy słabym kryzysowym świetle, adekwatnym do jego poziomu. (Zaczyna się ów rodzynek prasowy, od tekstu, w czarnej żałobnej ramce). Oto niejaki Waldemar Sulisz (nazwisko, z którym miałem umiarkowaną przyjemność po raz pierwszy w życiu),
Źródło:
Materiał nadesłany
Gazeta Domowa