Wrześniowe słońce dokazuje, jakby chciało nam powiedzieć: „Hola, hola! Lato się jeszcze nie skończyło!”, choć wiadomo, że zaraz się skończy, a tym samym rozpocznie się nowy sezon teatralny. Już słychać jego pomruki. Dyrektorzy na konferencjach prasowych opowiadają o nadchodzących premierach, krytycy rozplanowują marszrutę po licznych festiwalach, a teatromani zapisują w kalendarzach terminy spektakli, głowiąc się nad tym, jak zaliczyć wszystkie „must seeny”, mając do dyspozycji rozkład jazdy zbiorkomu.
Według Głównego Urzędu Statystycznego w 2022 roku w Polsce działało 208 teatrów i instytucji muzycznych, które dały 771 premier. W repertuarze było 5 tysięcy tytułów przedstawień i koncertów. Nadchodzący sezon nie powinien być pod tym względem gorszy, a raczej jeszcze bardziej obfity, biorąc pod uwagę trwające wciąż popandemiczne wygłodzenie konsumentów kultury. Tu pojawia się poważny problem, problem nadmiaru i/lub czasowej kumulacji premier w okresie, powiedzmy, wrzesień-czerwiec. Arytmetyka nie kłamie – nawet gdyby ograniczyć ofertę do samych teatrów dramatycznych i nawet gdyby oglądać spektakle kosztem snu, to i tak nie da się obejrzeć wszystkich nowości. Wymagałoby to bowiem często zdolności bilokacji lub teleportacji z punktu A do punktu B.
A gdzie czas na lektury? Przecież tylko żeby przedrzeć się do idei spektaklu zaklętej w ultraniedostępnych rejonach reżyserskich eksploracji, widz musi dzisiaj przeczytać masę zadrukowanych stron. Powinien też orientować się w modnych nowościach wydawniczych, no bo kto to widział, żeby oklaskiwać na stojąco kolejną premierę wybitnego reżysera polskiego Jakuba Skrzywanka, nie mając z tyłu głowy najświeższej książki wybitnego pisarza polskiego Jacka Dehnela? I niech nas nie zmartwi fakt, że dziennie (dziennie!) w Polsce ukazuje się 85 tytułów książkowych. O tym, co modne i godne uwagi, niezawodnie poinformują nas „Gazeta Wyborcza” i „Polityka” oraz werdykty promowanych przez nie nagród literackich.
Dodajmy do tego wreszcie aspekt finansowy. Bilety do teatru, szczególnie na premierowe pokazy, do najtańszych nie należą. Trzeba by być nie tylko Asem, ale i Krezusem, żeby to „ogarnąć”. Chociaż znam takich, którzy się starają i mogą powiedzieć z czystym sumieniem, że „w zasadzie widzieli wszystko, co było warte zobaczenia”. Zauważmy, że nie znaczy to, iż widzieli wszystko.
Pogódźmy się więc z tym, że nawet mimo szczerych chęci będziemy musieli od czasu do czasu świecić oczami, gdy ktoś w towarzystwie zapyta nas: „A widziałeś ten nowy spektakl X?” albo: „Pewnie byłeś na premierze Y?” albo: „Co sądzisz o tym nowym projekcie Z? Mnie się strasznie podobał”. Są to momenty trudne i wymagające nie lada umiejętności socjotechnicznych, aby wyjść z nich z twarzą. Na szczęście z odsieczą śpieszy nam francuski literaturoznawca Pierre Bayard, autor wydanej u nas w 2008 roku książki pt. Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?. Zawarte w niej błyskotliwe rozważania można spokojnie przenieść na grunt teatralny.
Ludzie wykształceni, w przeciwieństwie do niewykształconych, stwierdza Bayard, „zdają sobie sprawę, że kultura to przede wszystkim kwestia orientacji. Człowiek wykształcony to nie ten, który przeczytał taką czy inną książkę, ale ten, który potrafi poruszać się pośród wszystkich, który wie, że tworzą one pewną całość, i jest w stanie określić miejsce każdego elementu tej całości w stosunku do pozostałych.” Prawda, że to obiecujący punkt wyjścia do tego, aby swobodnie poruszać się w teatralnych kuluarach? Francuski bystrzak zauważa jeszcze jedną, oczywistą, choć nie zawsze uświadamianą sprawę, mianowicie: „Rozmowy, które prowadzimy sami ze sobą i z innymi, dotyczą raczej nie książek [i spektakli – przyp. JJ], lecz bardzo przybliżonych wspomnień o nich, kształtowanych przez naszą teraźniejszość.” W tym kontekście można bez zbędnej irytacji przyjąć za naturalną rozbieżność pomiędzy naszą oceną spektaklu a głosami krytyki. To, że krytyka obwołuje wydarzeniem coś, co nam wydaje się nieudolnym gniotem, może wynikać po prostu z odmiennych wspomnień o widowisku. Idąc dalej, za projekcję można uznać cały nasz świat teatralny, dzięki czemu tracą znaczenie wszelkie polemiki (których i tak nie ma), a krytyka teatralna sprowadza się właściwie do funkcji promocyjnej (którą to funkcję od lat z powodzeniem pełni). Pogodzenie się z tym stanem rzeczy przyjdzie o wiele łatwiej, gdy przyjmiemy Bayardowski punkt widzenia.
I niech nas nie zniechęca przytłaczająca liczba premier z jeszcze bardziej przytłaczającą machiną promocji. Nie musimy ich wcale oglądać! Gdy tylko sobie to uświadomimy, przyswajanie spektakli z przykrego obowiązku przekształci się w przyjemny kaprys, a my spokojnie wpłyniemy na mętne wody teatralnych dysput. Posłuchajmy kolejnej ważkiej rady Bayarda: „Przede wszystkim powinniśmy pamiętać, że najważniejsze jest to, by mówić o sobie, a nie o książkach [i spektaklach – przyp. JJ], czy też by mówić o sobie poprzez książki [i spektakle – przyp. JJ] (jest to chyba jedyny rozsądny sposób mówienia o literaturze).” I o teatrze też. Wszak większość recenzji, które obecnie czytamy (o ileż to łatwiejsze niż pójście do teatru!) opowiada bardziej o osobach recenzenckich niż o realizacjach teatralnych. Wszak kiedy czytam tasiemcowe kołonotatniki Łukasza Drewniaka, więcej dowiaduję się o nim niż o bohaterach teatralnych ploteczek, które ten krytyk przytacza. To naturalne, że każdy z nas chce zaznaczyć swoją chwilową obecność na tym świecie. Nawet recenzent.
Wypoczęci po wakacjach, naładowani pozytywną energią, rozpocznijmy zatem nowy sezon teatralny. Komentujmy, spierajmy się, podpisujmy petycje i wyrażajmy stanowiska, ale nie przesadzajmy doprawdy z jednym – z konsumowaniem premier. W obecnej dobie nieoglądanie spektakli może być równie owocne, co ich oglądanie. Jestem o tym przekonany, chociaż Bayarda, rzecz jasna, nie czytałem.