W serwantce matki leżała teatralna lornetka. Wykładana segmencikami macicy perłowej, z długą rączką do wyciągania. Wolno mi ją było wyjmować z nabożeństwem zza szklanej witryny, kiedy podejmowałem pierwsze wyprawy na "jaskółkę" rozległej opery lwowskiej. Przecierałem ją specjalnie przyniesionym z domu zamszowym gałgankiem i od podniesienia aż do zasunięcia kurtyny ani na chwilę nie odrywałem od oczu. Lornetka była dobra i powiększała dość znacznie - wspomina Erwin Axer w książce "Kłopoty młodości, kłopoty starości".
Pamiętam dobrze ceglaste oblicze Aidy wypełniające niemal całe pole widzenia, pamiętam zroszone potem czoło Radamesa, straszliwie czarne brwi ojca Aidy, a zwłaszcza uda tancerek, różowe płaty i pasy latające w zbliżeniu przed oczyma. Później kupowałem bilety na bliższe miejsca i też baletowi przypatrywałem się przez lornetkę. Nigdy nie oglądałem tak pięknych ud, pachnących pudrem, szminką i klejem teatralnej dekoracji, nigdy później nie miałem tak pięknych i pogodnych snów. Nie o tym jednak chciałem mówić. Nikt wówczas nie dziwił się moim lornetkowym zapałom. Niemal wszyscy koło mnie, na parterze jak i na "jaskółce", używali lornetek. Przynoszono je z domu lub wypożyczano w szatni teatru. Lornetki były duże, mniejsze i malutkie. Dawni oficerowie śmiało wyciągali emerytowane "feldstechery". Panie w lożach miały lornetki inkrustowane i z wyciąganą rączką. Tak jak ja. Zwyczaj był prawdopodobnie i dworski, i mieszczański zarazem. Na