Dziwię się, że kadencje dyrektorskie trwają bez końca, często po kilkanaście a nawet więcej lat. A przecież nie ma nic gorszego niż wyprzedaż przeterminowanych ideałów i niegdysiejszej legendy - pisze Maciej Nowak.
Kilka miesięcy temu spotkałem w Berlinie Renate Klett. To powszechnie szanowana w Niemczech krytyczka teatralna starszego pokolenia, publikująca m.in. we "Frankfurter Allgemeine Zeitung", "Süddeutsche Zeitung", "Die Zeit" i "Theater heute". Po rytualnym wyściskaniu się i wycałowaniu zadała równie rytualne pytanie: - Was gibt neues? - Nie pracuję już w Instytucie Teatralnym. - A jak długo byłeś tam dyrektorem? - Dziesięć lat. - Ja, ja, gut. W sam raz, dłużej nie ma co siedzieć w jednym miejscu - odparła radośnie i wzięliśmy się za obrabianie dup wspólnym znajomym. Dało mi to do myślenia. Gdy rozmawiam na ten temat w Polsce (oczywiście w gronie osób mi życzliwych) słyszę zazwyczaj głosy współczucia i jojczenia. Że jak on mógł? (A wiadomo kto!). Że wszystko muszą zepsuć! Itd. Itp. Reakcja Renate Klett tak odmienna od polskich opinii w gruncie rzeczy wyraża moje emocje. Gdy w 2010 odbierałem w ministerstwie kultury nominację na kolejne trzy lat