"HollyDay" w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Grzegorz Konat w Przeglądzie.
Zawsze trudno jest zmierzyć się z legendą. Tym bardziej jeżeli jest to legenda książki Trumana Capote'a, przeniesionej na ekran przez Blake'a Edwardsa w filmie, który wręcz jest ikoną popkultury - i "Śniadanie u Tiffany'ego". Niestety reżyser Michał Siegoczyński w "HollyDay" - najnowszej premierze Teatru Studio, która miała być swoistym remakiem filmu - pogubił się i ze wspomnianego pojedynku z legendą wyszedł pokonany. Spektakl sprawia wrażenie, jak gdyby jego twórcom zabrakło pomysłu nie tylko, jak go zrobić, lecz przede wszystkim, co chcieliby w nim widzowi przekazać. A nawet jeśli taka myśl przewodnia istniała, utonęła zupełnie w morzu chybionych pomysłów: nieciekawej scenografii, przypadkowych prezentacjach multimedialnych czy piosenkach, które wyraźnie "gryzły się" z resztą koncepcji i trudno powiedzieć, co miały do spektaklu wnieść. Całość niestety wpisuje się dość wyraźnie w dominujący obecnie na warszawskich scenach nurt "troc