Kiedyś nie znosiłem opery. Była to dla mnie instytucja bardzo śmieszna, ponieważ aktorzy śpiewali w sytuacjach - według mnie - nieodpowiednich i na dodatek nie do wiersza, a regularną prozą. No cóż wtedy miałem niewiele lat i miałem prawo do pomyłek. Później, kiedy już byłem w szkole średniej, przekonał mnie do opery nauczyciel francuskiego, który był zapalonym melomanem. Przestały mnie nawet razić sceny śmierci, kiedy to ofiara mordu w przedśmiertnych drgawkach wyśpiewuje z taką mocą i witalnością, że mam chęć wejść na scenę i dokonać jakiegoś zdecydowanego czynu. Nie robię jednak tego, ponieważ wiem, że opera jest teatrem najbardziej umownym i że nie o dosłowność w nim chodzi, a przede wszystkim o muzykę, która potrafi zabierać granice możliwego i niemożliwego, śmiesznego i tragicznego. Wystarczy jedynie wczuć się w rytm opery, w jej melodykę, w brzmienie głosów. Widziałem kilka dni temu "Borys Godunowa" w Teatrze Wielkim w
Tytuł oryginalny
O "Borysie Godunowie" między innymi
Źródło:
Materiał nadesłany
Zarzewie nr 44