(...) żyjemy w wieku, w którym każdy zarzut staje się obrazą osobistą, dlatego iż ludzie się adorują jak Bogi albo nienawidzą jak diabły, ale nikt nie ma odwagi kochać - i przyrodzonej miłości tak jest mało jak nigdy! Z czego pochodzi - że nie wolno jest widzieć słabej strony tych, których cenić umiemy, ani strony dobrej tych, których nie cenić musimy. To jest - nie wolno być chrześcijaninem względem bliźnich, to jest - nie wolno być wolnym. Skutkiem tego krytyki dziś nie ma - jest tylko szkalowanie, unikanie albo adoracja pogańska, ślepa.
(Norwid w liście do Michaliny Dziewońskiej, Paryż rok 1852}
Ze sceny Teatru Narodowego padają słowa gorzkie, sarkastyczne, niekiedy pełne emfazy i patosu; jest w ich konstrukcji pewien barok, nagromadzenie przenośni, stylizacja, spiętrzenie wielu znaczeń, skojarzeń, ledwo uchwytnych, ledwo rozwikłanych, a tu leci już nowa myśl, nowy jej zygzak, wykrzyknik i konkluzja pomijająca przesłanki... Gonitwa myśli wielorakich nasyconych emocją, gniewem, wibrujących pasją, ironią, miłością i serdecznością. Jest w nich lekcja historii, może nawet historiozofii, lekcja etyki i estetyki, pewnej pragmatyki ideologicznej, i demonstracji sztuk, artyzmów, trudnego humanizmu i patriotyzmu; i jest ten niezwykły, jakby modlitewny, albo pozaziemski koturn, zwiewność postaci, kruchość, zmienność kształtów, pastelowość kolorów i miękka muzyka szumiąca jakby z drogocennych, morskich konch. Norwidowska partytura mieni się coraz to innym blaskiem, dźwiękiem i kształtem, coraz to inną asocjacją, jest sztuką, która dopełnia