Przy Otwockiej 14 można się rozsiąść wygodnie i obejrzeć umiarkowanie dobry spektakl, który poziomem przypomina kino familijne. Historia dramaturgicznie sklecona po łebkach, ale grunt, żeby wszystko skończyło się happy endem - o "Ellingu" w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze Nowym Praga pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.
"Elling" (reż. Petter Nass), film okrzyknięty wydarzeniem, to ciepła opowieść o pokonywaniu lęków, fobii, o niewyobrażalnym wysiłku, który trzeba podjąć by odebrać telefon, wyjść na ulicę, odezwać się do "pani w sklepie". I o gotowości do podjęcia tego ryzyka. Przestrzeń ograniczona z trzech stron widownią imituje pokój. Komoda na całą długość pola gry z wąskimi szufladami, później okaże się podświetlana. Szufladę wysunąć i ma się łóżko z pościelą. Czerwona, nowoczesna kanapa z dwoma podgłówkami. Wystarczy, że realizator wciśnie guzik, podnosi się z tyłu buda i mamy samochód. Wystarczy, że barwa światła zmieni się na pomarańczową i już jesteśmy w kawiarni. Wystarczy, że na ścianie pojawią się fale i jesteśmy nad morzem, albo jakaś fabuła - siedzimy w kinie. Nośna przestrzeń. Szkoda, że wyobraźnia i konsekwencja nie poniosły twórców. Na podłodze klepka i dwaj przyjaciele z psychiatryka - Elling (Jarosław Bober