Nie wiem jak wykonywała partię Normy pierwsza i przez lata ponoć niezrównana jej odtwórczyni - Giuditta Pasta (wszak było to w latach trzydziestych ubiegłego stulecia), wiem natomiast, dzięki dwom edycjom płytowym firmy EMI, jak śpiewała ją Maria Callas. I niezmiennie odnoszę wrażenie, że arcydzieło Vincenzo Belliniego i w ogóle XIX-wiecznego belcanta, zostało jakby dla tej legendarnej artystki stworzone. Jej niezwykły głos potrafił wydobyć z partytury wszelkie odcienie piękna; od lirycznych po dramatyczne.
Niedawną warszawską premierę "Normy" - dzieła powracającego na tę scenę (i do Polski) po prawie 150 latach, firmowała inna włoska legenda wokalistyki, niegdyś mezzosopranowa koleżanka Callas - Fedora Barbieri. Okazało się wprawdzie, że w rzeczy samej bardziej jako kierownik wokalny przedsięwzięcia niż jako reżyser, ale owoc jej doświadczeń w zestawieniu z jej twórczym rozmachem i oczywiście muzyką Belliniego, pozwalają na rozmaite niedoskonałości inscenizacyjne przymknąć oko. Choć - w sensie dosłownym - nie pozwala na to scenografia Andrzeja Majewskiego, będąca dziełem zupełnie nadzwyczajnym; przepiękna, pomysłowa, oczarowująca nawet najbardziej wymagających widzów. Tytułową rolę - podczas drugiej premiery, z której pochodzą niniejsze refleksje - powierzono, w ramach nagłego zastępstwa, śpiewaczce ormiańskiej Hasmik Papian. Stworzyła ona kreację numer jeden tego przedstawienia, umiejętnie korzystając z bardzo wszechstronnych możliwo