„Noce i dnie, czyli między życiem i śmiercią” w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze Horzycy w Toruniu. Pisze Adam Domalewski w portalu Teatrologia.info.
Michał Siegoczyński tak bardzo przejął się datą premiery spektaklu opartego na motywach powieści Marii Dąbrowskiej – 1 kwietnia 2022 roku – że wyszedł z tego jeden wielki żart.
Owszem, dodany do Nocy i dni podtytuł oraz dopisek – „inspirowane powieścią Marii Dąbrowskiej” – sugerują swobodny stosunek do oryginału. Owszem, reżyser zwierza się w programie do spektaklu, iż: „Często trudno określić swoją własną pozycję i własny stosunek do konkretnych wydarzeń prezentowanych w spektaklach. Wtedy wykorzystywanie popkultury pozwala utrzymywać wobec nich dystans”. Jednak czy takie objaśnienie naprawdę wystarcza, by proponować widzom bałagan tak wielki, że niemal niemożliwe staje się jakiekolwiek sensowne jego uporządkowanie? Toruńskie przedstawienie wydaje się zrobione dla hecy, pędzi nieprzerwanie przez bite cztery godziny (z dwiema przerwami) i – jakkolwiek paradoksalne może się to wydawać – przez natłok pomysłów inscenizacyjnych ilustruje raczej bezradność wobec dzieła Dąbrowskiej (do której zresztą reżyser jakby bezwiednie przyznaje się w odautorskim komentarzu).
Gwoli sprawiedliwości przyznać trzeba, że zewnętrza strona spektaklu prezentuje się znakomicie. W eklektycznej scenografii Michała Dobruckiego znalazło się miejsce zarówno dla żywych roślin oraz sprasowanej słomy, jak i ukrytej za szybą z pleksi czerwonej sofy. Kostiumy autorstwa Sylwestra Krupińskiego są barwne i wystawne, twórczo nawiązują do stylu epoki bohaterów Nocy i dni. Wyraziście prezentują się światła (wyreżyserowane przez Adama Zduńczyka), z dużą techniczną biegłością wydobywające poszczególne elementy teatralnej przestrzeni. Tym większa szkoda, że tak pieczołowicie przygotowany i zagrany z dużym poświęceniem przez rozbudowany zespół aktorek i aktorów spektakl pozbawiony jest klarownej idei, która wyjaśniałaby inscenizacyjny zamysł twórców.
Noce i dnie, czyli między życiem a śmiercią to realizacja wręcz podręcznikowo postmodernistyczna. Sceniczny świat opiera się nie na teatralnej iluzji, lecz na nieustannym podkreślaniu umowności kreowanej rzeczywistości. Postaci komentują swoje poczynania oraz nawzajem się reżyserują (powtarzają formuły w rodzaju: „Znikaj!”, „Teraz gramy to!”, „To nie ta scena!” tak często, że staje się to uciążliwe). Akcja prowadzona jest programowo nielinearnie – obrazki z początku spektaklu (na przykład zaręczyny, a potem ślub Barbary i Bogumiła czy też romans Janusza i Agniesi) wracają ponownie pod koniec, ogólnie rządzi jednak zasada pełnej dowolności. Całkowicie uwspółcześniono język dialogów – oczywiście na korzyść ironii, osiąganej najczęściej za pomocą językowej inwersji, tak typowej dla twórczości Marka Koterskiego, Doroty Masłowskiej czy Pawła Demirskiego. Podobnie jak u wspomnianych autorów mnożą się także przekleństwa (pełniące głównie funkcję komiczną – w końcu któż nie chciałby usłyszeć, jak przeklina Barbara Niechcic?). Na scenie pojawia się też sama Maria Dąbrowska (Matylda Podfilipska) w geście podważenia wiary w tak zwaną intencję autora i intencję dzieła.
Gdy dodamy do tego pracującą prawie nieprzerwanie kamerę wideo oraz mnóstwo wykorzystanych w przedstawieniu popowych i rockowych piosenek (à la Jan Klata) otrzymamy gotowy przepis na adaptację po Siegoczyńskiemu.
Problem polega na tym, że poza czystą rozrywką niestety niewiele z tego wszystkiego wynika. Jako najbardziej prawdopodobna (czytaj typowa) narzuca się tu hipoteza feministyczna – w ostatnich latach na polskich scenach podobne dekonstrukcje czy to kanonicznych utworów literackich, czy to rozmaitych biografii i życiorysów często służyły wyeksponowaniu i zdyskredytowaniu patriarchalnej władzy i przemocy, przenikającej dawniejsze życie społeczne (i dzisiejsze też, tylko jakby mniej). I faktycznie, pewne akcenty tego typu pojawiają się również w toruńskiej inscenizacji. Barbara (Julia Szczepańska) zaraz na początku rzuca do Bogumiła (Przemysław Chojęta), że bije od niego patriarchatem na kilometr; niechętnie odnosi się też do idei ślubu – wprost stara się go odroczyć (co komediowo wykorzystują twórcy, każąc Toliboskiemu, w którego wciela się Igor Tajchman, raz po raz wręczać jej nenufary).
Postacie niewątpliwie zanurzone są we współczesnej obyczajowości, bo też i dworują sobie z obyczajów zmiany – liczne zwroty do publiczności tylko to podkreślają. Wiemy od początku, że Barbara ma już dość scenariusza, jakie przygotowało dla niej życie, ale krytyczny czy emancypacyjny potencjał – mimo jego wszelkiego prawdopodobieństwa – znika pod naporem zgoła przedemancypacyjnych żartów i gagów.
Problematyczność drwiącego podejścia twórców Nocy i dni dobrze uwidacznia się na przykładzie postaci Olesi Chrobotówny (Ada Dec). Prosta, krzywdzona przez mężczyzn dziewka z Serbinowa jak ulał nadawałaby się do feministycznej obróbki. Tymczasem potraktowana została z zastanawiającą ambiwalencją – niby wytyka uwodzicielom ich niecne zamiary, w istocie jednak sama staje się obiektem kpin. Olesia zaciąga i mazurzy, ubrana jest tandetnie i wyzywająco. Jej opór od początku budzi raczej śmiech i zadowolenie publiczności niż wprowadza jakąkolwiek krytyczną ocenę warunków, w jakich przyszło jej żyć. Chłopka, jak to chłopka, niejako zasłużyła na swój los. Wydaje mi się wręcz, że Noce i dnie niepostrzeżenie okazują się spektaklem wyjątkowo nieprogresywnym, bo utkanym z klasowych uprzedzeń. Stąd na wiejskim weselu rozbrzmiewa Bania u Cygana niejakiej grupy Zero. Stąd naigrawanie się z absolutyzowania miłości przez Dąbrowską przeradza się w kopulowanie Bogumiła z Felicją przy beli słomy. Stąd odgrywanie przez jednego z aktorów konia w zaprzęgu (tak, tak). Noce i dnie, czyli między życiem a śmiercią w najlepszym razie nazwałbym małżeńską quasi-farsą. W miarę upływu akcji na główny problem wyrasta bowiem damska oziębłość (cierpią z jej powodu kolejno wszyscy najważniejsi bohaterowie spektaklu, przede wszystkim zaś Bogumił). W najgorszym – nieuświadomioną drwiną wynikającą ze zinternalizowanej wyższości klasowej (ziemiaństwo jako norma, chłopstwo jako jej zaprzeczenie).
Emocjonalnej głębi nie zapewnia niestety nadużywana przez reżysera muzyka. Czego tu nie ma? Obok One Metalliki (utworu pojawiającego w scenie „powstańczej” Bogumiła) leci Rzuć to wszystko co złe Zbigniewa Wodeckiego. Rockowe Black-Eyed Placebo spotyka się z hiphopowym Don’t get in my way Zacka Hemseya. Klasyk The Doors (Touch me) rozbrzmiewa obok współczesnej popowej piosenki Suffer Charliego Putha (to skądinąd chyba najlepszy muzyczny wybór, faktycznie dodający scenie melodramatycznego uroku). Siegoczyński nie rezygnuje całkiem z romantyzmu i wielkich uczuć, ale sceny o potencjalnie dużym ładunku emocjonalnym (rozstrzelanie w Kalińcu, śmierć Racheli, samotność Barbary) umieszczone zostały na końcu i nie mają możliwości wybrzmieć po tak wielu wcześniejszych scenicznych galopadach.
Wszystkie te braki częściowo rekompensuje zespół aktorski. Naprawdę warto podkreślić, że spektakl jest koncertowo zagrany, a charyzma Julii Szczepańskiej i Przemysława Chojęty musi udzielić się publiczności. I to ze względu na energiczne, pełne dezynwoltury kreacje aktorskie oraz warstwę plastyczną przedstawienia warto, mimo wszystko, zobaczyć te Noce i dnie.