"Piotrkowska street mojego miasta wstyd..." - śpiewał Wojciech Walasik. Ciemne, brudne i od zawsze zbyt ciasne ulice - polski Manchester. Tysiące włókniarek, ale również Uniwersytet i Szkoła Filmowa. Pół godziny przed rozpoczęciem przedstawienia w pobliżu Teatru im. Jaracza staje autokar. Zasiadamy na widowni - pięćdziesięcioosobowa grupa młodzieży, starsze małżeństwo w standardowo eleganckich strojach i ja. Dziesiąte, najwyżej piętnaste przedstawienie "Rozwodu Figara" Horvátha. Panie bileterki krążą między rzędami i pouczają młodzież, która przyniosła ze sobą olbrzymiej wielkości magnetofony: "Jeżeli zaczniecie grać, to w przerwie wszystko odbierzemy"; pani z drugiej strony dodaje: "i pójdzie list do szkoły". Teatr wita swoją publiczność. Umęczony nauczyciel liczy, czy wszyscy są na sali.
Dramat Horvátha jest w Polsce tekstem nieznanym. Bohaterowie Beaumarchais uciekają przed rewolucją. Prowadzi ich Figaro, ten sam Figaro, którego płomienne tyrady zapoczątkowały rewolucyjny zryw. "Akcja rozgrywa się w jakiś czas po weselu Figara", jak informuje autor w didaskaliach. "W jakiś czas" - to znaczy współcześnie, może w pierwszej połowie dwudziestego wieku. Mijają lata, setki lat, a mieszkańcy starej Europy wciąż tułają się w poszukiwaniu własnego miejsca. Hrabia Almaviva, polityczny i finansowy bankrut staje się na koniec włóczęgą szukającym schronienia w prowadzonej przez Cherubina knajpie. Figaro próbuje wrócić do swego pierwszego zawodu i otwiera zakład fryzjerski. Żyjąca wspomnieniami Zuzanna ucieka do mieszczańskiego świata swego męża. Hrabina umiera w rozpaczy. Mijają lata. Gdzieś obok przetacza się wiek dziewiętnasty. Bohaterowie wracają do domu, do pałacu hrabiego Almavivy. Role się odwróciły - Figaro zostaje zarządcą