Lubię teatr Jerzego Grzegorzewskiego. Za osobność i styl, za konsekwencję i formę. Za to, że mnie do niczego nie zmusza i o niczym nie poucza, tylko pozwala doznać emocji w sposób intensywny, ukazując nieznane parametry wrażliwości - pisała Elżbieta Baniewicz w 1997 roku po objęciu przez Jerzego Grzegorzewskiego sceny narodowej.
"Nie chcę być podniosły. Jestem z natury człowiekiem bardzo pogodnym, który ma zamiłowanie do lekkiej muzy, do operetki na przykład, czego nie ukrywam, bo jestem za stary, żeby cokolwiek ukrywać. Ja właściwie jestem człowiekiem z operetki. A teraz muszę się wspinać na jakieś rejony godności, reprezentacji..." - powiedział Jerzy Grzegorzewski Polityce (46/96) obejmując dyrekcję sceny dramatycznej Teatru Narodowego. Wyznanie to mogłoby się wydać prowokacją, albo kokieterią, gdyby powszechnie wiadomo było, że oto powstaje instytucja o jasno określonym statusie i celach. Ponieważ takiej jasności nie ma - w związku z odbudowanym po pożarze teatrem napisano i wykonano wiele rzeczy nieprzemyślanych - gest reżysera zawisa w próżni. Ale, skoro mówi w tym wywiadzie - "Bliska jest mi rola przedwojennego dyrektora, w sile wieku (Powinien bywać w określonych kawiarniach. [...] Powinien chodzić z laską.), i tę dyskretnie spróbuję zagrać." - można jego ge