"Makbeta" w reż. Andrzeja Wajdy w Starym Teatrze w Krakowie ocenia Łukasz Drewniak w Przekroju.
Wajda nie rozmawia już ze współczesnym teatrem, ale ze swoją artystyczną biografią Ilekroć idę na spektakl zasłużonego reżysera, otacza mnie zgraja niewidzialnych towarzyszy. Tacy niewidzialni towarzysze, co wszystko widzieli i pamiętają, to zmora dla każdego wciąż aktywnego twórcy. Choć i powód do chwały. Znam w końcu takich reżyserów, o których najbardziej niewidzialni towarzysze nie chcą pamiętać. Na Wajdę pchają się za to sukinkoty niewidki całymi tabunami, skamlą o bilety choćby na dostawkę. Wstępowałem więc sobie wesoło na pięterko Starego Teatru, gdzie czekał już na mnie "Makbet", a za mną ciągnął się niewidzialny a ponury stryj, co to oglądał legendarne "Biesy" jeszcze na premierze; sunęła niewidzialna ciotka, która przepłakała pół nocy po "Zbrodni i karze"; kroczył zniewieściały kuzyn od "Hamleta IV", a nawet szwagier z Japonii Fudżijama san, bo i tam Wajda reżyserował. Uczta Upiorów Zadowoleni z wywoł