"Imię" Jona Fossego na Małej Scenie warszawskiego Teatru Współczesnego ukazuje wszystkie słabości dramatu
Bezład, bezruch - "Imię" norweskiego pisarza Jona Fossego miało być obrazem dojmującej samotności, nudy i beznadziei, wreszcie braku porozumienia między najbliższymi sobie ludźmi. W Norwegii twierdzą, że dramaturgia Fossego mieści się w najlepszej tradycji skandynawskiego realizmu w teatrze. Niektórzy krytycy mówią, że mamy Ibsena początku XXI wieku. Fosse pisze o rozpadzie rodziny. Ojciec, wpatrzony martwym wzrokiem w gazetę, nie pamięta imienia swej córki, a matce pozostał tylko bezustanny słowotok - nawet gdy nikt nie słucha. Język tych sztuk składa się z krótkich, urywanych zdań, mruknięć, westchnień, powtarzających się w nieskończoność półsłówek. Nikt nie pamięta już, czym jest prawdziwa rozmowa, nie ma mowy o porozumieniu. Zostają nuda, kolejne szklanki herbaty i brak nadziei na przyszłość. Sztuki Fossego nie mają początków ani zakończeń. Jest tak, jakbyśmy - nieproszeni podglądacze - nagle weszli do czyjegoś domu, a potem