Barbara Sass odczytała "Czarownice z Salem" jako pojedynek dojrzałego mężczyzny i młodej dziewczyny. Pojedynek, w którym zniszczona zostanie każda wartość stojąca im na drodze. Nie wyjdą z tego cało. Na końcu sztuki Arthura Millera zamiast oblubieńców znajdujemy dziwkę i trupa.
Spektakl zaczyna się wędrówką wielu młodych kobiet o zmierzchu, okrytych chustami i z modlitewnikami w dłoniach. Do świątyni wiedzie je szemrzący w powietrzu psalm. A potem niespodziewanie reżyser nakłada na ten obraz drugi - zupełnie inny w nastroju. Noc. To samo miejsce. Te same dziewczyny, ale już półnagie, z obnażonymi piersiami tańczą przy ognisku do wtóru barbarzyńskiej muzyki i przyzywają diabła. Akcja krakowskiego przedstawienia rozgrywa się na tle zagadkowego obrazu letniego nieba albo pod wiszącym na wysokościach wielkim, obojętnym i błękitnym okiem bóstwa. W kolejnych odsłonach rekwizytów i dekoracji będzie naprawdę niewiele. Jakby były niepotrzebne, znikome, zredukowane do minimum. W miasteczku Salem człowiek staje wobec otchłani. TRZEBA NAJPIERW ZGRZESZYĆ Płótno, czyli tylny, półokrągły teatralny prospekt, zostało jakby "zagruntowane" pod aktorów. Jest tłem, na którym musi wybrzmieć psychologia postaci, ich retoryka i gest