Spektakle blakną pod powiekami widzów, ciemnieją powoli w pamięci twórców, zostawiając zapach zakurzonych kulis. Ostatnie spektakle umierają kilkadziesiąt minut na scenie, ostateczność padających na ziemię słów nie zakiełkuje wznowieniówką, tylko bezwzględnym dopiskiem "Pożegnanie z tytułem" - pisze Jan Klata w Tygodniku Powszechnym
Jednak w teatrze zwykle jest tak, że te same teksty mają szansę zabrzmieć na nowo, gdzie indziej, w odmiennej interpretacji. Może po kilku miesiącach, może po kilku tysiącleciach. Jacyś inni aktorzy poniosą je dalej, do innych widzów - późnych wnuków. A jeśli nie ma aktorów, jeśli starzy ludzie mówiący ze sceny wstrząsające historie o heroizmie, okrucieństwie, miłości, zbrodniach, honorze i podłości mają specjalne prawo do swoich słów, bo ich nie pożyczyli, bo to wszystko kilkadziesiąt lat temu przeszli? Chromi wstają, niemi mówią, niedowidzący rozglądają się bacznie w poszukiwaniu widza, świadka swojego świadectwa. Cud teatru? Osiemdziesięciolatkowie, zmagający się z wszystkimi możliwymi chorobami, których nie szczędził im nieubłagany czas, przez cztery lata wchodzili na wysypaną czarną ziemią scenę, by nie umarło to, co przeżyli. Czuli, że muszą wziąć udział w czymś niepowtarzalnym. Zmagając się z nieprawdopodobnym stre