Nie lubiła mówić o uczuciach, bo nie dawało się ich nazwać słowami. Ale zależało jej chyba najbardziej, by spektakle trafiały wprost do serc. Właśnie do serc, a nie do umysłów. W pracy też czerpała przede wszystkim z serca własnego i serc tancerzy. Jej obecność była nienarzucająca się, dawała tancerzom przestrzeń wolności, niczym ich nie ograniczała - o zmarłej niedawno wybitnej choreografcei reżyserce Pinie Bausch opowiada w Dzienniku Aleksandra Rembowska, autorka książki o artystce i jej teatrze.
Jacek Wakar: Jaki będzie dalszy los teatru Piny Bausch? Czy po jej śmierci może dalej istnieć? Aleksandra Rembowska: Przez najbliższe dwa lata zespół związany jest kontraktami na całym świecie - bez wątpienia będą chcieli ich dotrzymać. A potem? Pytanie, czy taki teatr może istnieć bez przewodnika, jakim była Pina Bausch, jest otwarte. W repertuarze Tanztheater spektakle utrzymywały się często przez 20, 30 lat. Wciąż zachowując świeżość i intensywność, choć mijał czas, zmieniały się obsady. A one trwały. To fenomen nie do porównania z czymkolwiek innym. Mamy przecież do czynienia nie z formą dramatyczną, a teatrem tańca. Myślę, że Pina w jakimś sensie przygotowywała tancerzy na taką sytuację. Oczywiście, inaczej jest, kiedy autor ogląda swoje dzieło, może je kontrolować, na bieżąco korygować błędy. Pina Bausch była obecna niemal na każdym przedstawieniu, dyktowała asystentce uwagi, a potem przekazywała je tancerzom. Nadzieja j