W "Wyzwoleniu" Krzysztofa Garbaczewskiego grupa pseudo-Konradów buduje i burzy. Ale ostatecznie nie jest w stanie ani niczego zbudować, ani zburzyć - o spektaklu w STUDIO teatrgalerii w Warszawie pisze Jan Karow z Nowej Siły Krytycznej.
To banda hipsterów w jaskrawo kolorowych ortalionach, za dużych swetrach, trampkach, przykrótkich spodenkach i powyciąganych T-shirtach (kostiumy Sławomir Blaszewski), która jest totalnie bezsilna. Szumnie wysyłają myśl do widzów. Przywołują z radością ważne dla naszej historii daty. Skandują hasła typu: "Edukacja i kultura, które łączą" czy "Inna polityka jest możliwa". Próbują zbudować Polskę, ale nic z tego nie wynika. Ironia, robienie sobie ze wszystkiego beki odbiera im jakąkolwiek moc sprawczą. Plac budowy, gdzie ze stalowych rur i jasnych desek stawiają rusztowania, znika za chwiejącym się murem z kartonów, który także zostaje zburzony (scenografia Aleksandry Wasilkowskiej). Na końcu zostaje im odebrana nawet pozorna oryginalność powierzchowności (wszyscy zakładają na siebie wielkie kartony) i kolejno upadają - z III Symfonią Henryka Mikołaja Góreckiego w tle. Najbardziej dyskutowaną sceną spektaklu jest kilkudziesięciominutowy mon