Świat tego dramatu intryguje na początku spektaklu. Potem okazuje się, że tylko dwaj aktorzy czują tekst. Toruńska inscenizacja "Iwony, księżniczki Burgunda" pozostawiła po sobie niedosyt.
Ciekawie się zaczyna, choć obrazem nieco już eksploatowanym w służbie alegorii chaosu na scenie. Tajemniczy świat za szklaną ścianą scenografii, w rozmazanym ruchu, jak nieostry obraz żywej komórki pod mikroskopem. Chwilę później z tej bezkształtności formy wyłania się tłum dziwaków niczym z obrazów Ensora. Kolorowe włosy, wymyślne kostiumy jakby uczestników parady miłości w Berlinie. Każdy niby inny, ale tylko powierzchownie. Żyją dla ingracjacji, formy wszystko unifikującej, która wyznacza granice gombrowiczowskiego królestwa. Te dworskie małpy przechadzają się w ogrodzie, zaledwie zaznaczonym na scenie, na tle pałacu pułapki, nijakiej architektury klocka podzielonego na mniejsze klocki. Ta symboliczna maszyna do mieszkania, prosta i funkcjonalna, buduje przestrzeń tego przedstawienia - trzeba przyznać, że efektownie. Dalej reżyser Andrzej Rozhin przeprowadził nas przez dramat Gombrowicza, scena po scenie, linearnie i precyzyjnie. Żadnych