Zmarł dwa miesiące temu. Na pewno nie łatwo rozmawiać o twórczości młodego reżysera, który w tak tragiczny sposób odszedł z tego świata, odszedł od nas. Znałem Marcina Wronę od ośmiu lat, był dobrym człowiekiem - pisze ks. Andrzej Luter.
Wysoki, prawie dwa metry wzrostu, niedoszły koszykarz, zawsze robił wrażenie człowieka zagubionego i nadwrażliwego. Na ulicy zazwyczaj zarzucał na głowę ciemny kaptur, który dodawał mu tajemniczości, wciąż przypominał młodego zbuntowanego chłopaka, choć przekroczył czterdziestkę. "Samotny wilk" - tak go nazywał profesor Tadeusz Lubelski, u którego studiował filmoznawstwo, zanim zdecydował się na reżyserię. Był to "wilk" oswojony, ale w oczach widać było, że zawsze gotowy do jakiegoś szaleńczego skoku. Lubelski zauważył też, że trochę niepokoiła milcząca odmienność Marcina: nigdy nie dawał znać po sobie, "co o tym wszystkim myśli". Słuchał i "dopiero w czasie egzaminu okazało się, że ma na wszystkie tematy swój odrębny pogląd. Toteż wkrótce zaczął uchodzić za jednego z naszych najzdolniejszych studentów; była nawet mowa o planach doktoranckich, szybko jednak się okazało, że drogą Marcina Wrony jest twórczość filmowa". I