"Krew" jest chyba najczęściej powtarzanym słowem w dramacie Juliusza Słowackiego: krwią się płacze, farbuje, karmi, maże się nią twarz, krwią się widzi, syci, broczy... Przenika ona język postaci, jest symbolem losu ludu Wenedów, skazanych na klęskę przez bezlitośnie ciążące nad nimi fatum. Pogański świat "Lilli Wenedy" jest brutalny, niebezpieczny i okrutnie ironiczny. Przedstawienie Wiktora Rubina i Bartosza Frąckowiaka rozgrywa się w sterylnie czystej przestrzeni. Akcja przeniesiona została ze świata przedchrześcijańskiej Słowiańszczyzny do współczesnego kurortu SPA. Dziką i niebezpieczną naturę skał, lasów i burz zamieniono w jej marną i tandetną, ale bezpieczniejszą imitację. Żywioł wody został zamknięty w basenie z prysznicem, ziemia ograniczona do sadzawki z borowiną otoczonej gładziutką wykładziną, a góry i lasy namalowano na kiczowatej tapecie okalającej scenę z trzech stron. Nie dopuszcza się tu żadnej formy nieładu. Ka
Źródło:
Materiał nadesłany
Didaskalia Gazeta Teatralna nr 78