„Dolce Vita” Julii Holewińskiej i Kuby Kowalskiego w reż. Marcina Hycnara w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
Dolce Vita, czyli w dosłownym tłumaczeniu „słodkie życie”, oznacza wygodne, swobodne próżnowanie. Życie w luksusie, bez większych problemów jest jednocześnie pozbawione głębi i naznaczone wewnętrzną pustką. To między innymi (i jeszcze dużo więcej) mają na myśli autorzy sztuki napisanej w 2014 roku, ale wciąż świeżej, dzisiejszej, dopasowanej do realiów lat 20. naszego wieku. Julia Holewińska i Kuba Kowalski, wykazując się wnikliwością i trafnością spostrzeżeń, stworzyli obraz niefrasobliwego żywota polskiego hipstera z Warszawki, podpatrując bierność i dziwną bezradność całej subkultury, manifestowaną w poczuciu własnej indywidualności i oryginalności. Ich pozornie wesoły i rubaszny, a w rzeczywistości gorzki portret pokolenia, które stając w opozycji do swoich rodziców, podobno chce i chciało czegoś więcej, jednak nie może, nie umie ruszyć z miejsca, zapada w pamięć. I ostatecznie tylko nadzieja tli się w ich sercach. A życie mija, mija tym małym, zwyczajnym kobietom i mężczyznom, którzy we własnym, fałszywym przekonaniu są „inni” – niezależni i zawsze obok mainstreamowego nurtu. Nieufni wobec społeczeństwa oraz polityków, wczytują się w niezależne magazyny i śledzą takież konta na instagramie, facebooku i innych platformach wierząc, że tym sposobem stają się wolni. Tytuł kojarzy się z filmem Felliniego, ale w spektaklu można dostrzec równie silne inspiracje płynące z „Kartoteki” Tadeusza Różewicza – w przebiegu akcji, jej zwrotach i pojawiających się, realnych mniej lub bardziej bohaterach.
W stolicy, u progu lata, płyną na pozór zwykłe dni, a perypetie i fikcyjne acz mocno realne sytuacje z życia celebrytów, influencerów i influencerek, ich obserwatorów oraz tak zwanych followersów oglądamy z perspektywy jednej osoby – Marcella. W interesującej diagnozie pokolenia trzydziestoparoletnich mnóstwo jest purnonsensów, trochę odniesień literackich i garść aluzji do znanych z mediów gwiazd i gwiazdeczek. Ale nie oni są najważniejsi. Przyglądam się głównemu bohaterowi i jego teatralnemu portretowi. Kimże według Julii Holewińskiej i Kuby Kowalskiego jest polski, współczesny Marcello, słusznie kojarzony z filmowym bohaterem Felliniego (czego nie kryją autorzy – nawet imię nosi po nim). W kinowej wersji przybywający do Rzymu Marcello – niewiele znaczący dziennikarz -zafascynowany jest światem ludzi całkowicie wolnych od trosk materialnych i stara się wkroczyć do niego, próbując ignorować wszelkie własne rozterki. Mimo to dostrzega ignorancję oraz pustkę wewnętrzną tego zepsutego środowiska. Bezskutecznie poszukując szczęścia i miłości, ostatecznie jest na tyle odurzony atmosferą nieustannej zabawy, że nie potrafi uciec od takiego życia, mimo iż tego bardzo pragnie.
Sceniczny Marcello nie jest wierną kopią włoskiego, młodziutkiego dziennikarza, choć mają trochę wspólnego – obaj wiecznie niedojrzali i infantylni. Nasz Marcello jest starszy i mocno tkwi w polskich realiach. W spektaklu w reżyserii Marcina Hycnara silnie pobrzmiewają motywy z „Kartoteki” Różewicza, a postać z dramatu jest jedyna w swoim rodzaju. Filip Kowalczyk w roli Marcella buduje postać trzydziestoparolatka, który może być równocześnie nikim i każdym. Na ten moment jest hipsterem z Placu Zbawiciela oraz copywriterem z zawodu. Chciałby być również pisarzem, tworzyć wielkie dzieła, co wymaga wysiłku, a z drugiej strony pociąga go świat łatwych pieniędzy, podróży na Bali, imprez w modnych klubach. Wszystko na wyciągnięcie ręki i bez trudu, bawiąc się przy okazji do upadłego. Praca w agencji reklamowej nuży go, jednak z niej nie zrezygnuje, ponieważ pogoń za tanią sensacją i kiczowatym tekstem, aby z nich sklecić teksty czy slogany wykorzystywane w reklamie, daje pewność jutra (słabą, ale namacalną).
Zaczyna się intrygująco – Marcello leżąc na łóżku, (zupełnie jak bezimienny bohater w „Kartotece” Różewicza) studiuje swoje ciało, zwłaszcza wyciągniętą rękę. Zdaje się pierwszy raz w życiu przyglądać jej i dziwić posłuszeństwu oraz ruchom zupełnie jak dziecko. Skacowany, niewyspany, wygłasza odę do głowy i kończyny (kapitalnie napisany tekst), a potem wpada w wir rozmów, mniej lub bardziej rzeczywistych, trochę z pogranicza snu i jawy. Luźna, fragmentaryczna, celowo „rozbita” na poszczególne scenki struktura dramatu ironizującego duetu autorów ma z pewnością odpowiadać rozbiciu i wewnętrznemu, emocjonalnemu chaosowi Marcella. Jednak wbrew pozorom całość ma swą chronologię i zdaje się logiczną – to zasługa i tekstu, i reżysera. Hycnar przygląda się szczególnemu zapisowi doświadczeń i pragnień określonego pokolenia i przekłada go na język kameralnej sceny Teatru Współczesnego. Filip Kowalczyk podąża za jego myślą – pokazując skąd ta pustka, rozbicie oraz niemoc w nim i jemu podobnych. Świat, który otacza Marcella jest z jednej strony bardzo realny, z drugiej – mocno surrealistyczny, rządzony przez absurd. Oczywiście najlepiej i najciekawiej przedstawić to w formie parodii i groteski, z nieoczywistym humorem w tle, a tych nie brakuje ani w samym utworze, ani w grze aktorów. Działania bohatera ograniczają się do niewielu ruchów i póz. Nieustanne rzuca się na łóżku, prawie z niego nie schodzi, tylko czasem siada by wygłosić kolejny monolog albo porozmawiać z „gośćmi”. Trzeba zaznaczyć, że ma ich wielu. I doprawdy, moim zdaniem, niełatwo Kowalczykowi zagrać taką postać, nie tracąc jednocześnie swobody i naturalności. Aktor zdaje się tworzyć „antyevrymana”, infantylnego i bez głębszych problemów egzystencjalnych, za to z bogato rozbudowanym „chciałbym”. Zawieszenie, w którym utknął (także dosłownie, dzięki sprytnym zabiegom scenograficznym) raczej nie ma końca.
Całość przedstawienia tworzą kolejne, wyrywkowe, pozornie niepowiązane ze sobą sceny. Marcella nawiedza bogaty korowód ludzi płci obojga. W spektaklu liczy się gra zespołowa – na scenie pojawia się siedmioro aktorów i aktorek, wcielając się umiejętnie w różne postaci, co wymaga szybkiej metamorfozy. Podobnie jak w „Kartotece” do mieszkania przy Zbawiciela wpadają rodzice bohatera, którzy mimo dorosłości Marcella, nadal traktują go jak małego synka i karcą bez przerwy. Joanna Jeżewska i Leon Charewicz są wyborni w swoich rolach. Nieprzerwany słowotok matki budzi śmiech, a zgryźliwość ojca udatnie uwypukla cechy nadane mu przez autorów. Ich kłótliwość jest tak karykaturalna, że aż prawdziwa. Wbrew pozorom daleko im do banału – obraz nieumiejętności porozumiewania się i niezdrowych więzi pobudza przecież do poważniejszej refleksji. Równie wyborni są Szymon Roszak i Marcin Bubółka jako para gejów. Oprócz Marka i Darka, grają też postaci z pogranicza snu i jawy: słodkiego Pudelka (Roszak) i… Facebooka (świetny pomysł inscenizacyjny, znakomicie oddany przez Marcina Bubółkę). Mariusz Ostrowski jako szef Kajetan w pełni pokazuje swe aktorskie możliwości w drugiej części – kiedy wciela się w odurzonego harcmistrza z pałatką w plecaku. Obok niego młodziutka aktorka Iga Szubelak, która bardzo dobrze radzi sobie w gronie doświadczonych artystów. Moje serce kradnie urokliwa Monika Pawlicka – narzeczona Emma, nieco przerysowana (celowo!), a potem jeszcze wyborniejsza i jeszcze bardziej przerysowana Pielęgniarka. Partneruje jej Charewicz w dwóch rolach – umierającego Ojca, potem Pana z Zakładu Pogrzebowego i w obu pozostaje niezmiennie znakomity. Katarzyna Dąbrowska jako Lena, Sylwia Bąk i Dolores zmienia się jak kameleon. Wiem, że ta doświadczona aktorka potrafi zagrać każdą postać, ale jej zblazowana influencerka z TV, Sylwia, to po prostu cudeńko – przykład idealnego zespolenia z rolą i znakomitego zmysłu obserwacji.
Ważną rolę pełni wielofunkcyjna scenografia autorstwa Martyny Kander, która oddaje charakter i styl absurdalno-groteskowego spektaklu. Kilka prostych zabiegów i możemy zobaczyć mieszkanie przy Placu Zbawiciela, szpital, laptop bez laptopa i telewizor bez odbiornika. Barwne kostiumy podkreślają charakter każdej postaci, a dopełnia to peruka i odpowiedni makijaż.
Błyskotliwy spektakl, dość zadziorny, wypełniony humorem i ironią, trafną diagnozą i psychologicznym zacięciem widocznym w scenariuszu, znakomicie wychwytuje wady i kompleksy pewnego pokolenia, mocno zakorzenione w naszej codzienności i kulturze. Hycnar wraz z aktorami odsłania to, co niekoniecznie nam się podoba, ale jest rzeczywiste. Prześmiewczy, satyryczny i zgryźliwy, wciąż aktualny tekst uwodzi, czasem nawet aż nadto. Dykteryjki autorskiego duetu nie są banalne, a śmiech ma szansę oczyścić naszą duszę i umysł. Oby więcej takich spektakli gościło na naszych scenach.