Rock opera "Lilla Weneda" Adama Hanuszkiewicza to posępna tragedia ze sfer muzycznych, z elementami pacyfizmu. Zbieżność tytułu ze znaną sztuką Juliusza Słowackiego jest przypadkowa. To było tak. Były sobie dwie grupy rockowe: Lechici i Wenedzi. Solistka Lechitów, Gwinona, nie mogła znieść, że Lilka W., śpiewająca u Wenedów, ma większe powodzenie, umyśliła więc podstępną zemstę. Jej ofiarą padł ojciec wokalistki, Derwid, rock'n'rollowy Dinozaur, który na swojej elektrycznej harfie grał jeszcze z Czerwonymi Gitarami. Tymczasem w zespole Wenedów nastąpił rozłam, siostra Lilki, niejaka Roza, skomponowała własny przebój zatytułowany "Trupy moje, trupy moje" ("Ja palę trupy wciąż, trzaska w płomieniach kość") i zaczęła występować sama, robiąc siostrze konkurencję. Konflikt wokalistek skończył się bardzo smutno: Gwinona udusiła biedną Lilkę jej własnym kostiumem estradowym, który ta nieopatrznie zdjęła z siebie
Tytuł oryginalny
Nie płacz Lilka
Źródło:
Materiał nadesłany
Gazeta Wyborcza nr 239