Kiedy przed bez mała rokiem w warszawskim Teatrze Ateneum odbyła się premiera "Herbatki u Stalina" Ronalda Harwooda, zaczęto się zastanawiać nad powodami, dla których w ogóle ten dramat znalazł się na afiszu. Mało kto pisał o meritum - o jakości przedstawienia, o aktorach i reżyserii, wielu zaś próbowało dociec, na co nam w roku 2000 ta historia o ruskim dyktatorze wodzącym za nos durnego angielskiego intelektualistę. Pytanie to nie doczekało się wówczas odpowiedzi, tymczasem jest okazja zadać je ponownie. "Herbatkę u Stalina" w reżyserii Janusza {#os#6521}Morgensterna{/#} zrealizował Teatr Telewizji. Mniejsza o samego dramatopisarza, "pierwszorzędnego pisarza od drugorzędnej literatury" - by sparafrazować wieszcza. Harwood pisuje rzeczy zgrabne, ale czy co zostanie z tego na wieki - to rzecz akurat wątpliwa. Najgorsze jest jednak chyba to, że wszystko w "Herbatce u Stalina" napisane i wypowiedziane zostało ze śmiertelną powagą. "On się nie
Tytuł oryginalny
Nie mówcie mi o pisarzach
Źródło:
Materiał nadesłany
Teatr nr 2