CICHO i bez rozgłosu, w cieniu wielkich nazwisk kompozytorów i wykonawców II Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej, które skupiały na sobie uwagę melomanów, Opera z Wybrzeża szykowała Warszawie niespodziankę wielkiego kalibru. Na słupach ogłoszeniowych wisiały afisze zapowiadające polską prapremierę "Peter Grimesa", opery Beniamina Brittena, współczesnego kompozytora angielskiego, ale jakoś nie umiały one przykuć do siebie uwagi. Jedni entuzjazmowali się w tych dniach Richterem i Szeryngiem - inni z powątpiewaniem kiwali głowami nad "przerostem prowincjonalnych ambicji", nie wierząc, aby mały zespół z Wrzeszcza mógł sobie dać radę z trudną muzyką i utworem, wymagającym oryginalnych koncepcji inscenizacyjnych. Łatwo jest bowiem wystawić "Toskę" czy "Carmen", korzystając z tysięcy europejskich premier, wrosłych w tradycje operowe - trudniej wziąć na warsztat dzieło, którego pierwsze wykonanie, prowadzone przez samego kompozytora, odbyło się przed dwunastu laty.
Genezy narodzin "Peter Grimesa" w Anglii można szukać w zetknięciu się Brittena z życiem rybaków, których od dziecka obserwował w swoim rodzinnym miasteczku Lowenstoft. Zainteresowania Zygmunta Latoszewskiego muzyką angielską (pamiętamy przecież świetnie poprowadzone przez niego wykonanie "Dido i Aeneasz" w Filharmonii Narodowej)oraz temat opery, tak dobrze pasujący do regionu w którym działa Opera Bałtycka - tłumaczyłyby genezę polskiej prapremiery. Ileż bogatego ładunku emocjonalnego w tym dramacie muzycznym, jak ciekawa, choć prosta fabuła, która ani przez moment nie zmusza widza do przyjmowania konwencji operowych na dobrą wiarę. Jak bardzo wreszcie barwna muzyka, plastycznie malująca sytuacje i namiętności, miotające ludźmi małej osady rybackiej i Peter Grimesem, którego żądza zdobycia pieniędzy i pogarda dla otoczenia zapędziła w zaułki samotności. Dwa tragiczne wypadki śmierci jego młodych pomocników - chłopców, których zgodnie z