"Mein Kampf" wg Adolfa Hitlera w reż. Jakuba Skrzywanka z Teatru Powszechnego w Warszawie w Królewskim Teatrze Dramatycznym (Dramaten) w Sztokholmie w ramach Ingmar Bergman Festival. Pisze Ulrika Kärnborg w Expressen.
Kluczowymi składnikami politycznej gry zwanej faszyzmem są: maskulinizm i przemoc. Zachodzą jednak również inne procesy, niewidoczne dla oka – gdy młodzi mężczyźni zwabieni ideologią faszystowską są w stanie wprowadzić w życie jeszcze bardziej niebezpieczne, swoje osobiste, fantazje.
Mam wrażenie, że to właśnie różnica między estetyką samą w sobie, a jej praktykowaniem skusiła polskiego reżysera, Jakuba Skrzywanka, żeby przenieść na deski Teatru Powszechnego w Warszawie megalomański manifest Adolfa Hitlera.
Gościnny występ na Małej Scenie sceny narodowej Dramaten zaczyna się od terapii szokowej. Oskar Stoczyński wypina się w kierunku publiczności i przy pomocy nagiego tyłka zaczyna wygłaszać maniakalną przemowę. Po wywrzeszczeniu swojego monologu wsadza sobie palec w odbyt, po czym obwąchuje palec i wskazuje nim w naszym kierunku. A na sam koniec przykłada palec pod nos udając, że to wąsik Führera.
Symbolika jest aż nadto wyrazista – a efekt powalający. Nazistowska mowa nienawiści może rzeczywiście być przyrównana do odchodów i jak prawdziwa kupa przyciąga muchy, które zlatują się ze wszystkich stron.
Mam wrażenie, że dalsza część spektaklu jest bardziej wyważona, czasem wręcz statyczna. Długi zwarty fragment z „Mein Kampf” wypowiadany przez śmiertelnie poważnych aktorów, siedzących przy ubogo nakrytym stole, pokazuje nastrój beznadziei, spowodowany nie tylko pełnymi patosu i niespójnymi „prawdami” Hitlera – nieco przytłacza także sam nawał tekstu.
Scenografia jest minimalistyczna; biały sześcian, w którym znajduje się trochę mebli i innych przedmiotów codziennego użytku wyposażonych w kartonowe elementy w stylu komiksów z lat siedemdziesiątych. W tle puszczane są projekcje propagandowych filmów z lat trzydziestych, które czasem jakby potwierdzały, a czasem zaprzeczały nazistowskiemu przesłaniu tekstu.
Najbardziej obrzydliwy jest propagandowy film pt. „Wieczny Żyd” ukazujący rozpaczliwe ubóstwo polskich Żydów, którzy, według nazistów, sprowadzają je na siebie „pasożytując” na narodzie-gospodarzu.
Jest też kilka spokojniejszych scen, w których Hitler, rozczulając się nad sobą, podsumowuje swoje trudne dzieciństwo – niemalże jak Strindberg w „Synu służącej”.
Następnie zaczyna się teatr dosłownie fizyczny, a mroczny nastrój się potęguje. Naprawdę podoba mi się, gdy wszyscy aktorzy, ubrani w groteskowe kostiumy golasów, kopulują ze sobą na scenie jak ociężałe goryle. Z pewnością chodzi tu o zilustrowanie idei Hitlera, żeby osobnicy czystej rasy rozmnażali się w celu stworzenia nacji nadludzi. Ja z kolei widzę w tej upojnej kopulacji raczej demonstrację antyfaszystowską, pokojowy protest typu sit-in.
Polski reżyser spektaklu, Jakub Skrzywanek, powiedział („Dagens Nyheter”, 6.12.21), że chciał, aby ta sztuka była smutną refleksją nad prawicowo-nacjonalistycznym kierunkiem w polskiej polityce po dojściu do władzy partii PiS. Jednak podczas czytania manipulatorskiej książki Hitlera reżyser odkrył, że wbrew jego woli tekst niestety czasem do niego przemawiał. Co z kolei rodzi pytanie na temat pleniących się wszędzie populistycznych haseł. Jak to możliwe, że niezależnie od tego, jak nieudolnie są sformułowane, mają tak niepokojąco wielką siłę przebicia?
Tak jak Skrzywanek, nie mam na to pytanie odpowiedzi. Może dzieje się tak ponieważ, tak jak to ujął brytyjski powieściopisarz George Orwell w swojej błyskotliwej recenzji drugiego angielskiego wydania „Mein Kampf” w 1940 roku, w czasach pełnych zamętu zaczyna nas fascynować osoba kryjąca się za postacią szalonego Führera? Osoba, która bez wstydu uznała, że przerażająca zagłada jest lepsza od nieustającego cierpienia.
Palec wskazujący ze wstępu już nie powraca. Bo nie musi. Spektakl „Mein Kampf” sprawdza się i bez niego, jak gigantyczny termometr wetknięty Europie w odbyt rozgrzany covidową gorączką.
Poruszający spektakl.