„Tesla vs Edison” w reż. Michała Derlatki we Wrocławskim Teatrze Lalek . Pisze Kamil Bujny w Teatrze dla Wszystkich.
„Tesla vs Edison” to przedstawienie o dwóch genialnych wynalazcach: Nikoli Tesli (Konrad Kujawski) i Thomasie Edisonie (Grzegorz Borowski). Choć ich wkład w naukę jest niezwykle cenny, trudno mówić o tym, by ich praca została należycie oceniona – jeden z nich, choć był autorem kilkuset wynalazków, umierał w poczuciu niespełnienia (wielu uczonych przywłaszczało sobie jego odkrycia), a drugi, wykorzystując swoją pozycję, w dyskusyjny sposób przypisywał sobie cudze zasługi. Niemniej jednak ich drogi się przecięły, gdy w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku Tesla przyjechał do Nowego Jorku, by pracować w laboratorium Edisona. Niedługo potem się okazało, że między naukowcami nie dojdzie do współpracy, a wręcz przeciwnie – do rywalizacji.
O tym, że w spektakl będzie traktował przede wszystkim o konflikcie, wiadomo już po zapoznaniu się z tytułem przedstawienia. Tak więc, zasiadając na widowni, obserwując pierwsze starcia obu naukowców, widz nie odczuwa dużego zaskoczenia. O ile jednak rywalizacja między bohaterami jest miejscami zabawna, o tyle odnoszę wrażenie, że albo nie dostrzeżono jej edukacyjnego potencjału, albo go zupełnie nie wykorzystano. „Tesla vs Edison” to spektakl, który od początku wyraża ambicję przekazywania odbiorcom wiedzy – raczej nieszczegółowej, fragmentarycznej, ale jednak. Choć na wielu poziomach tak faktycznie jest (pojawia się wiele historycznych faktów, przywoływane są istotne dla świata nauki postaci, ukazany zostaje kontekst epoki i istotnych odkryć), to jednak w relacji między głównymi bohaterami zupełnie tego nie widać. Jeśli Edison, uznany, ceniony i posiadający duży budżet naukowiec, nie chce wierzyć w odkrycia biednego, nie dość obytego badacza, Tesli, to nie dlatego, że nie zgadza się z jego założeniami czy tezami, a dlatego, że obydwu mężczyzn różnią temperamenty. Wyrażony już w tytule konflikt nie dotyczy potyczek na gruncie nauki, nie jest merytoryczny, jego przebieg nie jest związany z walką na argumenty, a wynika niemal wyłącznie z prywatnych animozji bardziej doświadczonego odkrywcy. Oczywiście nie ma w tym nic złego, bo i takie rzeczy mają miejsce, często znamienici profesjonaliści nie mogą ze sobą współpracować, bo inaczej widzą swoje powinności i własny udział w danym projekcie, jednak w dość krótkim, bo trwającym niecałą godzinę spektaklu, dochodzi do wyraźnego rozdźwięku między zamiarami a praktyką, potencjałem a realizacją. Samo przedstawienie zdaje się prezentować sylwetki naukowców oraz ich wkład w naukę, a sposób kreowania ról ukierunkowany jest w zupełnie inną stronę – ekspresji poszczególnych osobowości, podkreślania różnic personalnych między Teslą a Edisonem. Oglądając pokaz, można przez to odnieść wrażenie, że to spektakl dwóch prędkości, w którym zaburzone zostały proporcje: miała być edukacja z dodatkiem zabawy, a jest zabawa z dodatkiem nauki; miało być więcej o odkryciach, niż o samych naukowcach, a jest więcej o personalnych konfliktach, niż o badawczych ustaleniach. Wprawdzie na scenie pojawiają się postaci między innymi Marii Skłodowskiej-Curie i Isaaca Newtona, jednak niewiele za tym idzie – ich obecność jest wyłącznie symboliczna.
Spektakl w reżyserii Derlatki pozostaje bardzo atrakcyjny zarówno dla młodszego, jak i starszego widza. Choć przedstawienie nie trwa długo, to wiele się w nim dzieje, również na poziomie scenograficznym. Bardzo ciekawie zaaranżowano przestrzeń sceniczną (za co odpowiada Michał Dracz), odwołując się w niej z jednej strony do obiegowych wyobrażeń o XIX wieku (jako o czasie amerykańskiej, sielskiej prowincji), a z drugiej do hollywoodzkiego rozmachu i splendoru. Wraz z biegiem wydarzeń i przedstawionym rozwojem nauki zmienia się scenografia, dlatego też w niedługim czasie przechodzimy z wiejskiego podwórka do rozbudowanego, pełnego ciężkiej maszynerii laboratorium. Wprawdzie innowacje technologiczne i niebezpieczne eksperymenty przedstawiono dość schematycznie (stroboskop i dźwięk zwarcia), ale mimo to widz nie pozostaje znużony – zaprasza się go bowiem do aktywnego uczestnictwa w spektaklu (na przykład do pomocy przy wytwarzaniu energii poprzez energiczne pocieranie rąk).
Wspomniana rywalizacja między dwoma naukowcami staje się główną osią spektaklu, to na niej skupia się przede wszystkim odbiorca. Reżyser przedstawił ten konflikt w taki sposób, by oglądający od początku miał faworyta: Tesla zostaje bowiem ukazany jako skromny, nieco wycofany, genialny wynalazca, a Edison jako przebiegły, chytry i wykorzystujący swoją pozycję naukowiec. Akcja prezentacji nieuchronnie dąży w związku z tym do sceny bezpośredniego starcia, które w tym wypadku przybiera kształt walki bokserskiej. Jak widać, w przedstawieniu naprawdę wiele się dzieje, co oczywiście najbardziej odpowiada dzieciom – można zaobserwować, że młodsza publiczność jest wyraźnie poruszona losami bohaterów. Jej zaangażowanie objawia się nie tylko wyraźnym dopingiem dla poczynań Tesli, ale również entuzjastycznym reagowaniem na polecenia aktorów. Z mniejszym zainteresowaniem do prezentacji podchodzą za to dorośli (najpewniej przez opisywane wcześniej zaburzone proporcje spektaklu), ale to przecież nie o nich przede wszystkim myśleli twórcy.