Podstawowy błąd Słobodzianka tkwi w symetrii. Tytułowa klasa jest w jego dramacie podzielona pół na pół. Rażąca krzywda Polaków pojawia się przed żydowską i jak w klasycznym westernie pobudza do odwetu - pisze Henryk Grynberg w Dwutygodniku.com.
Widziałem "Naszą klasę" Tadeusza Słobodzianka w waszytońskim teatrze żydowskim, który dla niepoznaki nazywa się "Theater J" niczym w swoim czasie warszawski "P.T.Ż.". Izraelski dramaturg Motti Lerner, który brał udział w panelu dyskusyjnym, pochwalił zarówno wykonanie, jak i "complexity" sztuki. Obecny na widowni Jan Gross powiedział, że widział tę sztukę w Warszawie i Londynie, i że waszyngtońskie wykonanie jest najlepsze. Mnie też się podobała śmiała inscenizacja, świetna gra aktorów i pomysłowość dramaturga, ale sztuka jest oparta na błędzie. Część pierwsza, dość słaba, jest ilustracją sceniczną pobieżnego przeglądu wydarzeń historycznych. "Complexity", które pojawia się w części drugiej, miałoby zalety intelektualne, gdyby tematem była wojna domowa w dowolnym czasie i miejscu lub w abstracji, a nie konkretna zbrodnia zbiorowa. To, co się wydarzyło w Jedwabnem, było nieskomplikowanym, wręcz prymitywnym "ciosem w główny filar