Aktorzy bydgoskiego teatru doskonale wiedzą, kiedy przypierdolić, a kiedy wtopić się w tło - pisze Maciej Nowak w felietonie dla Przekroju.
Odkąd kilkanaście lat temu wychodziłem w Wydziale Agitacji i Propagandy, zwanym w skrócie i pieszczotliwie Agitpropem, skromną posadkę Tajnego Radcy ds. Upadku Teatru Środka i związaną z tym całkiem przyzwoitą pensyjkę, nieustannie słyszę od starszych i bardziej doświadczonych towarzyszy, żeby nie przesadzać z propagowaniem wśród ludu sztuki nadmiernie ambitnej. Teatr dla prekariatu, tfu, proletariatu - mawiają - powinien być prosty i melodyjny jak szczanie. Wystarczą śpiewogry, obrazy historyczne, sielanki oraz krotochwile do śmiechu i figli, bo taki właśnie nieskomplikowany jest nasz słowiański gmin. Z szacunku dla wieku i zwierzchnictwa nie śmiem polemizować, ale doświadczenie pokazuje co innego. Im bardziej artysta próbuje dostosować dzieło do swoich wyobrażeń na temat prostego człowieka, tym trudniej mu z nim nawiązać kontakt. Lud już się zorientował, że jeśli chce mieć ubaw po pachy, trzeba walić jak w dym: na 6. Piętro, do Kamieni