Ważne przedstawienie zrealizowała Krystyna Skuszanka. Ważne, bo mające szanse, aby intelektualnie, a przede wszystkim emocjonalnie współbrzmieć z rzeczywistością. Najpełniej i najlepiej dotąd na warszawskiej scenie wyrażające to, co jest istotą stylu Skuszanki, współkierownika artystycznego sceny narodowej. Po jedenastu latach od wystawienia w krakowskim teatrze im. Juliusza Słowackiego, sięgnęła znowu reżyserka po "Lillę Wenedę", by jak sama pisze, "dotknąć naszych jeszcze nie zagojonych ran". Tragedię Juliusza Słowackiego odczytuje najpierw z "perspektywy osamotnionego bohatera (Kordiana) w obozowisku polskim na paryskim bruku w latach 1838-1840". Przenosi utwór w realia tamtej epoki, sytuując go, wspólnie ze scenografem przedstawienia Władysławem Wigurą, w mrocznym salonie (?), klubie (?) romantycznym, pełnym rekwizytów tamtego czasu, w którym rozbrzmiewają walc a-moll i mazurek fis-moll Fryderyka Chopina i huczy listopadowy wiatr. "
Źródło:
Materiał nadesłany
"Przegląd Tygodniowy" nr 48