Jakiś czas temu na łamach "Naszego Dziennika" pytałam, dlaczego wspaniałe bogactwo naszego dziedzictwa narodowego zostało wyrzucone z teatru na rzecz sztuk często obcych nam kulturowo, historycznie, mentalnie i obyczajowo. I co najdziwniejsze, ten sztuczny twór został zaadoptowany przez niemałą część publiczności - pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.
Nie tylko tej młodej, która została wychowana już tylko na antyteatrze i nie ma skali porównawczej. Myślę tu także o publiczności średniego pokolenia. Jak to się mogło stać, że ta koślawa proteza nie została odrzucona przez organizm teatru, który ze swej natury powinien dążyć do prawdy i piękna, a nie dewiacji i brzydoty? To, co dziś oglądamy na scenach - poza nielicznymi wyjątkami - nie ma nic wspólnego ani z prawdą, ani z pięknem, ani z artyzmem. Taki był rok 2011, takie były lata wcześniejsze, a i obecny, który się właśnie rozpoczął, też nie napawa nadzieją na konstruktywne zmiany. Zwłaszcza gdy przyjrzymy się większości planów artystycznych pod kątem tematyki przedstawień (będzie m.in. o świętych "inaczej", a także o teatrze smoleńskim i posmoleńskim), zapowiadanych sposobów ich realizacji, no i wciąż tej samej grupki reżyserów "skumplowanych" ideowo, politycznie i towarzysko z medialnym lobby i czasem z dyrektorami scen. A w