EN

23.01.2023, 15:11 Wersja do druku

Najprościej

„Mała Piętnastka" Tomasza Mana w reż. autora w Nowym Teatrze im. Witkacego w Słupsku. Pisze Jacek  Sieradzki, członek Komisji Artystycznej 29. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

fot. Magdalena Tramer/mat. teatru

Wychodzą na proscenium, stają frontem. Czwórka aktorów, dwóch muzyków. Kłaniają się widowni jak sekstet instrumentalistów, który za chwilę rozejdzie się do swych pulpitów i rozpocznie koncert. Aktorzy są w kostiumach: mężczyzna w starej marynarce i wełnianej czapce mechanika, kobiety w tradycyjnych mundurach harcerek. Muzycy ubrani neutralnie. Na scenie stoją meble sądowe: mównica dla świadków i stół prezydialny, który nigdy nie zostanie użyty zgodnie ze swoją funkcją. Można rzec, że akcesoria są sądowe, ale nie o sąd w ścisłym sensie tutaj chodzi. Scenę zamyka wielki, panoramiczny ekran. Najczęściej wyświetlanym obrazem będzie sielankowy pejzaż jeziora Gardno. Miejsca katastrofy.

W roku 1948, przebywające na wakacyjnym obozie harcerki z łódzkiej drużyny żeńskiej zwanej Małą Piętnastką popłynęły dwoma przygodnie zorganizowanymi łodziami na drugą stronę jeziora w kierunku mierzei i morza. Łodzie zatonęły. Zginęła ponad połowa uczestniczek przeładowanego rejsu. Ponad dwadzieścia osób. Katastrofa wstrząsnęła opinią publiczną i jest dobrze pamiętana do dziś. Inscenizacja Nowego Teatru im. Witkacego w Słupsku jest jednym z wielu przedsięwzięć tej sceny ukazujących dramatyczne zdarzenia z historii miasta i regionu; były już spektakle o wkroczeniu Armii Czerwonej w 1945 roku czy o policyjnym zabójstwie kibica Czarnych Słupsk i zamieszkach w roku 1998. Na przedstawieniu Małej Piętnastki, które oglądałem, pojawiła się na widowni drużyna siwowłosych harcerek i harcerzy seniorów w takich, jak na scenie, oliwkowych mundurach. Wśród nich, jak czytam, wiekowy harcmistrz, który był wśród organizujących wtedy pomoc ocalonym dziewczętom.

Ale tu nie o rekonstrukcję historyczno-faktograficzną idzie. A w każdym razie nie tylko.

Mówią o sobie wprost do nas, do widzów. Mówią krótkimi zdaniami o prostej składni, lekko podrytmizowanymi, ale tylko tak, żeby dało się je dobrze, przekonująco artykułować. I budują z tych autoprezentacji wyraziste, rozpoznawalne postacie. Opiekunka obozu, samotna kobieta, która zabrała ze sobą młodziutkie bratanice siostry (utonie, usiłując rozpaczliwie uwolnić je z zamkniętej kabiny). To ona, nie mając żadnych pedagogicznych predyspozycji, wymyśliła ten rejs przez jezioro, żeby podopiecznym, ale i sobie, wypełnić czymś te wakacje. Dwie dziewczyny na progu doroślejącego życia. Indywidualistka, buntowniczka, niegłucha na pogwizdywanie chłopaków pod sklepem. I poukładana, porządna panna pamiętająca, żeby zacząć dzień od kościoła, nauczona odpowiedzialności, także za innych. Pierwsza będzie ratować siebie i jej się to uda, druga spróbuje walczyć o koleżanki i utonie. Ktoś lubiący moralizować, mógłby wyciągać stąd wnioski, ale będą nieuprawnione; to nie jest opowieść dla tych, co pierwsi rzucą kamieniem.

I jeszcze mechanik. Ścigany za antykomunistyczną partyzantkę, ukrywający się tu, na Ziemiach Odzyskanych pod fałszywym nazwiskiem, gromadzący fundusze, żeby pryskać dalej, na Zachód. Dla tego zarobku organizuje rejs, mimo że nie ma pojęcia o pływaniu, dla pieniędzy przeciąża łodzie ponad wszelki rozsądek. Marząc o wolności zostanie zabójcą Bogu ducha winnych młodych kobiet – ale i swojej żony, i dziecka, noszonego przez nią w łonie.

fot. Magdalena Tramer/mat. teatru

Historia mówi, że wypłynęli o szesnastej, co samo w sobie już było bez sensu. Tyle trwało montowanie silnika od motocykla – właściwy nie działał – i tak długo wysychała smoła pokrywająca dziury w dnie i burtach, też zresztą nieskutecznie, łódki miały przeciekać od samego wypłynięcia. Jak w teatrze pokazać czekanie, wielogodzinne mitrężenie czasu na pomoście? Mężczyzna się piekli, kobiety mówią o sobie – i śpiewają, czasami robiąc ze śpiewu akompaniament w tle monologów, czasami wchodząc w ansamble. Śpiewają wszystkie te klasyczne Jak dobrze nam zdobywać góry, Gdzie strumyk płynie z wolna, bodaj też i Lato, lato, lato czeka, choć to późniejszy utwór. Ale nie tak po prostu. Aranżacje siedzącego obok nich, przy klawiszach Cezarego Reinerta spowalniają pieśni, łamią im tryb z durowego na molowy, skręcają przebiegi melodyczne w dysonanse. Jasne, dziarskie melodie zaczynają brzmieć mrocznie, niekiedy niemal bluesowo. Niemal. Ta warstwa muzyczna jest wspaniała właśnie w swej dyskrecji. Ale też idealnie dostraja się do całości tego spektaklu-koncertu, gdzie się słucha słów i muzyki, mając pod czaszką świadomość, jak to się wszystko skończy i każąc wyobraźni nieustannie dopowiadać zwykłym słowom i beztroskim melodiom upiorne ciągi dalsze. To wystarczy, żeby wiązać napięcie, niesłabnące nawet na chwilę. Jest w tym coś z konstrukcji słuchowiskowej – a Tomasz Man, autor i reżyser Małej piętnastki ma bogatą kartę radiowych dokonań – ale oczywiście słupski spektakl działa wieloma widowiskowymi środkami. Powściągliwość tylko je wzmacnia.

A gdy przychodzi już katastrofa, wypowiadane słowa tężeją, gubią rzeczową naturalność, nabrzmiewają strachem – ale i zdziwieniem, niedowierzaniem, niezgodą. Bólem, pretensją, albo bezsilnym spokojem. Nie ma teraz interakcji, każdy jest sam w swojej walce o siebie, inni, gdy mówi, tylko zamierają. Monologi rwą się na moment, jakby mówiący zachłysnął się wodą, potem ruszają znowu, odzyskują oddech. Liczą się elementarne, sygnalizowane tylko gesty, walka z zaciętymi drzwiami kabiny, zdjęcie pepegów, gdy – zbyt duże – spadły z nóg, chusta z pieniędzmi za rejs rzucona na deski, jakby naprawdę kołysała się na falach.

Kwartet aktorski jest znakomity. W sile bezbłędnej koncentracji każdego z wykonawców i też – co naprawdę bardzo rzadkie – w wyzbyciu się wszelkiego elementu ocennego w graniu. Nikt tu nie broni postaci, co przyjęło się za aktorski odruch, nikt ich też, powtarzam, nie oskarża. Bożena Borek misternie kreśli życiowe pogubienie swej opiekunki, ból jej samotności – i nietuszowaną bezmyślność, takie zwykłe ludzkie głupstwo za głupstwem, które tym razem kosztuje krocie. Katarzyna Pałka nie lukruje bohaterki, której indywidualizm łatwo zmienia się w paniczne samolubstwo w chwili próby – ale wyrazu jej oczu, gdy mówi, jak szła już brzegiem między wyciągniętymi z jeziora trupami koleżanek, nie da się łatwo zapomnieć. Anna Grochowska może pewnie drażnić dzisiejszych widzów pokorną bogobojnością swojej harcerki, w społeczeństwie tamtych czasów dosyć oczywistą – ale tym mocniejszy jest jęk, nie pretensja, jęk do Boga, który ją opuścił, gdy była mu wierna. Wreszcie mechanik. Grający gościnnie Mariusz Bonaszewski zdaje się wkładać cały swój bogaty warsztat aktorski w zadanie pokazania swej postaci precyzyjnie jak pod lupą, ale – co kluczowe – bez żadnej ujednoznaczniającej etykietki. Faceta, który jest ściganym zbiegiem z marną perspektywą ucieczki przed bezpieką, co mogłoby usprawiedliwić jego determinację, ale też faceta, który w chwili nieszczęścia będzie skakał za burtę po chustę z zawiniętymi pieniędzmi, póki mu żona nie da w pysk i nie każe ratować dziewczyn, bo inaczej zaraz go zabije.

O takich wypadkach, jak na jeziorze Gardno zwykło się mówić „tragedia”, niekoniecznie zgodnie ze źródłowym sensem słowa. Tomasz Man w Słupsku nie inscenizuje tragedii. Nie uruchamia też moralitetu, to drugie nietrafne tu słowo-klucz. Powiedziałoby się: instrumentuje, orkiestruje pewne okrutne doświadczenie, daje mu się opowiedzieć kunsztownie użytym słowem, muzyką i innymi składowymi sztuki scenicznej. Wydobywa jego potworny dramatyzm, ale i żałosną miałkość okoliczności; trzeźwo i bogato rysuje ludzi, w żadnej mierze nie używając ich do personifikowania jakichś założonych tez. Bo nie ma tez. Nie ma morałów. Każdy widz ma w poszczególnych frazach, w akordach i współbrzmieniach usłyszeć to, co go dotknie i pomyśleć to, co mu zadźwięczy pod czaszką. Tylko tyle. Najprościej.

Dzieła muzyczne wieńczy zwykle hałaśliwa i patetyczna coda. Ale bywa przeciwnie: kończą się cichym, dyskretnym akordem. Ocalona harcerka w ostatnim monologu wspomina, jak we wrześniu stanęła na progu swojej klasy, w połowie pustej, a potem nagle, już zupełnie na odchodnym, rzuca w stronę widzów krótkie „Uczcie dzieci pływać”. Kontrast między praktycznością tej rady, a rozmiarem nieszczęścia, o jakim chwilę temu była mowa, jest tak gwałtowny, że w gruncie rzeczy powinien wywołać odruch niechęci albo parsknięcie śmiechem. Nic takiego się nie dzieje, co jest tylko jeszcze jednym dowodem, że ten dramatyczny koncert został dobrze skomponowany. Że działa tak, jak powinien.

Tomasz Man MAŁA PIĘTNASTKA. Reżyseria: Tomasz Man, scenografia: Anetta Piekarska-Man, wizualizacje: Zuzanna Piekarska, aranżacje: Cezary Reinert. Prapremiera w Nowym Teatrze im. Witkacego w Słupsku 13 stycznia 2023.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne