EN

27.11.2024, 17:27 Wersja do druku

Najmodniejsza komedia w Warszawie. „Boeing, boeing” w Capitolu

„Boeing, boeing” Marca Camolettiego w reż. Wojciecha Adamczyka w Teatrze Capitol w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w portalu „I.pl”.

fot. mat. teatru

Czy warto poddawać egzegezie farsy i komedie wystawiane w teatrach komercyjnych? Często mnie od nich odrzuca, bywają napisane, jak to nazywam, samymi „wielkimi literami”, bez subtelności i niuansów, a na dokładkę grane zbyt krzykliwie, jakby nam komunikowano ze sceny: to jest śmieszne! Macie rechotać!

Jednak komedia „Boeing, boeing” Marka Camolettiego, Włocha i francuskiego obywatela, musi wywoływać zainteresowanie jako jedna z najmodniejszych sztuk na świecie. Grana nieprzerwanie przez rozliczne teatry od roku 1960 – sam autor już nie żyje, za to żyje ten tekst. W roku 1965 był przełożony na język filmu przez amerykańskiego reżysera Johna Richa. Główną rolę zagrał Tony Curtis.

Kruche myśli, dużo śmiechu

Na dokładkę w prywatnym Teatrze Capitol przyrządził ją Wojciech Adamczyk, mistrz inteligentnej interpretacji lekkich tekstów i przede wszystkim precyzyjnego prowadzenia aktorów. To głównie jego talentom zawdzięczamy taką radość i takie owacje na premierze, do których trudno się było nie przyłączyć. Dowiódł tego skądinąd swoimi produkcjami dziesiątki, jeśli nie setki razy.

To opowiastka, a może przypowiastka, o facecie, który ma szczególny pomysł na przyjemne urządzenie sobie życia. Żyje z trzema kobietami, każda z nich uważa się za jego narzeczoną. Tajemnica polega na tym, że wszystkie są stewardesami, a ruch obsługiwanych przez nie samolotów gwarantuje, że nie są obecne przez cały czas, a co więcej głównemu bohaterowi nie grozi, że się zderzą. Co jednak począć, gdy postęp techniczny ożywia i przyśpiesza ruch lotniczy. Wtedy zaczyna grozić katastrofa.

Katastrofa, w którą wciągnięci zostają, poza samym Maksem, jego dawno nie widziany przyjaciel i gosposia opiekująca się nim i jego mieszkaniem. Wszystko dzieje się w zawrotnym tempie. To typowa komedia omyłek, w których kiedy jedna z dziewczyn wychodzi, pojawia się druga i trzeba ratować sytuację czyli tuszować kłopotliwe dowody winy.

Tłumacz i redaktor tekstu Bartosz Wierzbięta nie tylko uwspółcześnił realia (w roku 1960 nie było komórek), ale i przeniósł je w polskie realia. Rzecz dzieje się w Warszawie. Gosposia jest Ukrainką, Nadią, przyjaciel Paweł pochodzi z… Grunwaldu. Stewardesy to Polka, Amerykanka i Niemka.

Po prostu się bawimy, ciekawi finału, który ma się dokonać pośród niby realistycznych, a jednak odrobinę przerysowanych dekoracji Katarzyny Adamczyk, imitujących salon światowca i uwodziciela. Można być zaskoczonym, że z mocno cynicznym początkiem kontrastuje tradycyjna pointa. Ale nie przesadzajmy, nikt nas tu nie wychowuje.

Jeśli kryje się w tym jakaś refleksja, to może taka, że często, zbyt często jesteśmy zmuszani do życia sprawami innych. Ale też finału takiego zaangażowania nie daje się przewidzieć. Życiowy chaos może się zmienić w porządek, i to całkiem korzystny, przyjemny. Myśl to jednak ulotna, krucha, gubiąca się pośród rzęsistego śmiechu.

Role, role, role!

Pora się przyjrzeć aktorom. Rolę Maksa zagrał na premierze Mikołaj Krawczyk, obchodzący właśnie 30. rocznicę pracy na scenie. Zagrał ją przyzwoicie. Jeśli był jednowymiarowy, sprowadzony do hucpiarskiej pewności siebie, to w pierwszym rzędzie dlatego, że tak jest napisana ta postać.

Poniekąd jej bardziej złożonym przeciwieństwem jest Paweł, przyjaciel z liceum, pukający po latach do drzwi gospodarza. Startuje z pozycji nieśmiałego naiwniaka, mającego wyraźne poczucie niższości wobec kolegi ze stolicy. Potem daje się wciągnąć w kreowanie alternatywnej rzeczywistości. Nic na tym nie zyskuje, zaczyna żyć cudzym życiem. A przecież w finale okazuje się nie tak bezbronny, jak się początkowo zdawało, czemu sprzyja pomimo demonstrowanego gapiostwa jego aparycja. Z pewnego punktu widzenia staje się on może nawet największym wygranym.

Rolę tę powierzył Adamczyk Adrianowi Zarembie, aktorowi, z którym pracował już nie raz. I to jest soczysta, prawdziwie komediowa kreacja. Zaremba grywał do tej pory przeważnie role przystojnych wrażliwców, był jednym z głównych aktorów filmu „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego. Ocierał się czasem o komizm, ale nie był on jego głównym atutem. Tu rozkwita w brawurowych zwodach akcji niczym nabierający swoich ostatecznych kształtów i barw motyl.

Ale ma poważną konkurentkę w nakręcaniu najbardziej szampańskiej zabawy. To Dorota Chotecka, gwiazda serialu Adamczyka „Ranczo”, jedna z ulubionych aktorek tego reżysera. Natrętna, marudna, zblazowana, ale tak po plebejsku, łebska, choć czasem gubiąca się w zawrotnym szaleństwie przygód swojego pana. Kalecząca uroczo polski, i nawet kiedy pozornie bezradna, to czystym instynktem zmierzająca ku zwycięstwu. Najmocniej oklaskiwana podczas końcowych braw. Zupełnie zasłużenie.

Zaremba i Chotecka to największe gwiazdy tego spektaklu. Ale pochwały należą się także młodzieży, czyli trzem dziewczynom pana domu, doskonale bawiącym siebie i nas ciągłymi przewrotkami akcji. Dagmara Bryzek (Jola), Katarzyna Gałązka (Janet) i Maja Kowalska (Janet), niby oszukiwane, a przecież radzące sobie coraz lepiej z zawikłanymi kolejami własnych losów. Gdybym miał którąś z nich pochwalić szczególnie, to Gałązkę, jako amerykańską stewardesę. Na koniec okaże się ona może bardziej zakręcona od oszukującego ją Maksa. Można by z tej postaci zrobić łatwą karykaturę. A jest wyborny portrecik.

Może w kilku miejscach pojawiały się aktorskie pokusy nadmiernego przerysowania, rodem z prywatnego teatru. Nie było jednak takich momentów wiele. Warto tu wspomnieć, że cała ta obsada ma swoją drugą wersję. Między innymi Chotecką dubluje inna gwiazda „Rancza”, Beata Olga Kowalska (tam doktorowa Wezółowa). Zamiast Zaremby można oglądać Józefa Pawłowskiego, znanego z rół raczej niekomediowych (główny bohater „Miasta 44” Jana Komasy).

Ten system zmienników, mają tu ich wszyscy aktorzy, jest niesprawiedliwy dla jednej i drugiej obsady, może szczególnie dla tej, której nie ma na premierze. Niestety to standard komercyjnych scen, które dobierają aktorów zajętych także gdzie indziej. To chyba jedyna niedogodność tego uroczego widowiska. Bo tamtych też bym chętnie zobaczył.

Źródło:

www.i.pl
Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba