Czytam toruński spektakl jako rzecz o nadziei. Każdy bohater ma marzenia, egzystuje w bezdomności wierząc, że jeszcze może być normalnie. Jest to też opowieść o nas, o świecie, w którym społeczeństwo kładzie nacisk na sukces jednostki, gromadzenie majątku - o "Antygonie w Nowym Jorku" Janusza Głowackiego w reż. Macieja Marczewskiego w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu pisze Barbara Pitak-Piaskowska z Nowej Siły Krytycznej.
Dobiegający z ciemności nieokreślony jęk lub krzyk zmąci czasem wszechogarniający spokój nocy. Zagubieni pośród ulic wielkiego miasta ludzie, dotknięci samotnością, tkwią w bezdomności. Czekają, szukając siebie w cichej nocy, odbiciu widocznym w tafli kałuży, we wspomnieniach. Jakby zamknięci w osobnych światach, jednocześnie pragnąc wsparcia i obecności drugiego człowieka. Nowojorscy bezdomni, homlesi, ludzie tacy jak my. Janusz Głowacki opisał w "Antygonie w Nowym Jorku" społeczność zamieszkującą park Tompkins Square, na krótko przed policyjną akcją likwidacji ich obozowiska. Park został na jakiś czas zamknięty, wzniesiono wysoki płot odgradzający go od miasta. Ostatecznie przestrzeń tę zrewitalizowano i przebudowano. Dzisiaj to miejsce rozrywki i wypoczynku, po bezdomnych nie ma śladu. Sztuka Głowackiego jest ważnym zapisem pewnego momentu w historii Nowego Jorku. Autor zatrzymał obraz miejsca, które było swoistym wyrzutem sumienia no