EN

2.07.2021, 12:58 Wersja do druku

Nadchodzi inny czas

"3Siostry" Antoniego Czechowa w reż. Luka Percevala, koprodukcja TR Warszawa i Narodowego Starego Teatru w Krakowie oraz "Jądro ciemności" na podstawie opowiadania Josepha Conrada w reż. Pawła Łysaka w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.

fot. Magda Hueckel

Nie ma jednej odpowiedzi na pytanie, dlaczego teatr wciąż szuka inspiracji w klasyce literackiej. Ale przynoszą je przedstawienia: teatr szuka tego, co pomaga zrozumieć współczesność.

„3Siostry” Luka Percevala (TR Warszawa i Narodowy Stary Teatr) i „Jądro ciemności” Pawła Łysaka (Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera), ważne przedstawienia mijającego, dziwnego sezonu, miały w mianowniku pandemię. Trudno zresztą od niej uciec – pod jej presją żyjemy wszyscy i nawet jeśli chwilowo wydaje się odchodzić w przeszłość, niechaj nikogo to nie zmyli. Świat po/w trakcie pandemii wygląda już inaczej. Ukazują to między innymi te dwa przedstawienia – spektakl jednego z czołowych interpretatorów klasyki europejskiej i spektakl reżysera, który w herbie swego teatru umieścił słowa patrona: „Teatr, który się wtrąca”. Warto tu odnotować, że Paweł Łysak ma za sobą kilka inscenizacji sztuk Czechowa, w tym także „Trzy siostry” (2009).

3SIOSTRY, elegia na odejście

Ktoś, kto wybierze się na spektakl wybitnego belgijskiego reżysera Luka Percevala z myślą o spotkaniu ze znanym dramatem Antona Czechowa, może się zawieść. Nie spotka na scenie sztabskapitana Wasilija Solonego, dowie się, że baron Tuzenbach popełnił samobójstwo (choć u Czechowa zginął w pojedynku), zauważy, że Natasza i Andrzej Prozorow nie doczekali się potomstwa, ale opiekują się pieskiem, a podpułkownik Wierszynin porusza się na wózku inwalidzkim. Z akcją może też być na bakier, jeśli wcześniej „Trzech sióstr” nie czytał. To nie jest szkolna inscenizacja dramatu, ale jego głębokie odczytanie przez filtr teatru Tadeusza Kantora, Samuela Becketta i przede wszystkim wyobraźni Percevala. Zaproponowana przez reżysera interpretacja sprawia, że mamy od czynienia z Czechowem skondensowanym, z samą esencją jego dramaturgii, odsłaniającą daremność walki człowieka z czasem.

Bohaterowie Czechowa zawsze zaklinali czas, wmawiając sobie, że przyszłość okaże się lepsza niż czas obecny. Podtrzymywali wiarę, że ich cierpienia, wyrzeczenia, rozczarowania miały sens, bo odpłacą się dobrem przyszłym pokoleniom. Tadeusz Kantor uważał, że „przeszłość to jedyna pewna realność”. Luk Perceval tylko przeszłość oddaje do dyspozycji osobom dramatu Czechowa. I manipuluje, jak chciał Kantor, jej resztkami, które pozostały w ich pamięci.

Scenę po skosie przecina wielka tafla lustra. Aktorzy mającej się za chwilę zacząć sztuki tkwią rozstawieni na krzesłach, w rozmaitych pozach, Kułygin na poły zwisa, na poły siedzi. Wszyscy pozostają bez ruchu, nieruchomo wpatrzeni w ścianę lustra. Przypominają Kantorowskie manekiny z „Umarłej klasy”.

W półmroku trudno odnaleźć młodziutką Irinę, która obchodzi właśnie urodziny. Nic dziwnego. Kiedy wszystko się zacznie, okaże się, że minęło 30 lat. Ale siostry wciąż grają dramat sprzed 30 lat, choć trudno im rozniecić wystygłe już uczucia i przywiędłe idee. Zachowują się tak, jakby nic się nie zmieniło. Utkwiły w przeszłości i z przeszłości nie potrafią się wyrwać. Zapatrzone w siebie, w swoje wizerunki w lustrze próbują odnaleźć sposób, aby wymknąć się z pułapki czasu. Irina (Małgorzata Zawadzka) jak w transie wprowadza lustro w drżenie, ale wtedy obraz rozmazuje się, traci kontury, a kiedy lustro się uspokoi, czas znowu nieruchomieje. Masza (Natalia Kalita) z rozpaczą rzuca się na kochanka, aby uciec od prawdy, że czas jej przeminął, że nigdy nie wyjedzie do Moskwy. Olga (Maria Maj) niczym w stuporze wypatruje w lustrze znaku, że gdzieś jeszcze jest jakaś nadzieja. Ale jej nie znajduje.

Podobnie postępują pozostali, nie tylko siostry, ale i podstarzali mężczyźni: sześćdziesięcioletni Tuzenbach (Zygmunt Józefczak) wciąż adorujący Irinę, ale najwyraźniej z wyblakłym przekonaniem, może tylko z przyzwyczajenia, pozbawiony złudzeń utracjusz Andrzej Prozorow (Mirosław Zbrojewicz) czy usiłujący resztkami sił dowieść swojej męskości coraz bliższy grobu pułkownik Wierszynin (Jacek Beler) i zrezygnowany, niedołężniejący Czebutykin (Jacek Romanowski). Czas nie obchodzi się z nimi wszystkimi łaskawie, starość upośledza i pozbawia entuzjazmu, choć wciąż kołacze się w nich potrzeba szaleństwa – pewnie dlatego nudna ceremonia urodzin nieoczekiwanie przeradza się w orgię. Pewnie dlatego bohaterowie Czechowa zbijają się w gombrowiczowską kupę, która natychmiast rozpada się i rozłazi. Zawodzi nawet wspinaczka dwóch sióstr (bo Masza nie staje do tej konkurencji) po tylnej ściance ogromnego blejtramu odbijającego się w wielkim lustrze. Nadzieja, że coś musi tam być innego, skoro nic nie ma po drugiej stronie lustra, spełza na niczym. Co pewien czas tylko na tej tylnej ścianie wyświetlane są sentymentalne filmy wideo (widać je w lustrze): nostalgiczne pejzaże, chwiejące się kłosy zbóż, morskie fale, kojąca oczy przestrzeń, choć wiadomo że fikcyjna, bo to tylko blejtram. W dodatku nawet nie jest pewne, czy po drugiej stronie jest coś namalowane, a do tego publiczność ogląda tylko pośrednio te obrazy, odbijane w lustrze. A jednak te powidoki hipnotyzują bohaterów „3Sióstr” – patrzą jak urzeczeni, zamierają w tęsknocie (?), marzeniu (?), wspomnieniu (?), we wszystkim tym po trosze. Nostalgia i melancholia szczelnym płaszczem osłania ich widzenie rzeczywistości.

W tym starzejącym się, stygnącym emocjonalnie świecie zwycięska będzie tylko Natasza, początkowo narzeczona, potem żona Andrzeja Prozorowa, pewną ręką wprowadzająca swoje porządki. Teraz nadchodzi jej czas. Tak chciał Czechow, widząc w agresywnych nowobogackich zagrożenie. U Percevala Natasza jest Ukrainką, nawet niektóre kwestie mówi po ukraińsku (Oksana Czerkaszyna na zmianę z Martą Ojrzyńską) i jako jedyna jest młodą kobietą. W ten sposób Perceval wprowadza do swojej wersji dramatu Czechowa aktualny wątek starzejącej się Europy i nowej emigracji. Ta ostatnia nie budzi może sympatii, kiedy ciosa kołki na głowie mężowi (choć mu się należy), ale tylko ona może wnieść trochę ożywczej energii do gnuśniejącego starego kontynentu.

fot. Magda Hueckel

JĄDRO CIEMNOŚCI albo koniec złudzeń

Niełatwo znaleźć ścieżkę, która doprowadzi na scenie do istoty „Jądra ciemności”. Opowiadanie Conrada, należące do klasyki światowej, obrosło tysiącami komentarzy, z którymi niełatwo się zmierzyć. A jednak twórcy tego przedstawienia zdołali wyzwolić się z pęt rozmaitych interpretacji, idąc za radą samego Conrada: „Głos. Kurtz był niewiele więcej niż głosem” („Jądro ciemności”, tłum. Magdalena Heydel). Poszli zatem za głosem, jak sami piszą, zanurzając widzów w „immersyjnym środowisku dźwiękowym”. A mówiąc prościej za pośrednictwem odpowiednio komponowanego dźwięku z uwzględnieniem efektu przestrzennego a przekazywanego przez słuchawki poprowadzili widzów-słuchaczy śladami Marlowa z biegiem rzeki Kongo do siedziby tajemniczego Kurtza.

Ta zaskakująca forma spektaklu, wytwarzająca dźwiękową rzeczywistość i dźwiękową scenografię, jest na każdym kroku dekonspirowana – widać, w jaki sposób aktorzy osiągają efekty przypominające odgłosy walki, nurt wzburzonej rzeki czy oddalające się i zbliżające się głosy, itp., itd. Co więcej, obserwując te techniczne zabiegi, czasem niezwykle proste, jak wyjęte z powojennego filmu „Skarb”, w którym, można było zobaczyć, jak radiowcy osiągają rozmaite efekty, wcale nie dystansujemy się od świata szeptanego nam do ucha. Bo to, co wsącza się uszami i skupia naszą uwagę jest nam jednocześnie pokazywane w bardzo umowny sposób. Dźwięk udaje rzeczywistość filmową, obraz sprowadza na ziemię, ale intryguje.

Sukces tego przetworzenia motywów Conradowskich na scenę polega nie tylko na oryginalnej formie, ale na trzymaniu się wybranego toru opowieści w duchu współczesnego ekologizmu. To jest adaptacja respektująca walory literackie opowiadania Conrada, ale podważająca jego wymowę, silnie związaną z bezzasadną ekspansją białego człowieka, z jego urojoną misją niesienia prawdziwej cywilizacji. Tę nie budzącą wątpliwości wymowę spektaklu podpiera teatralny prolog i epilog przedstawienia, grane bez słuchawek, będące teatralną demaskacją świata powstającego w naszej głowie za sprawą sugestywnej kreacji Marlowa (Michał Czachor). To popisowe sceny aktorów, występujących tu w roli aktorów, grających w adaptacji „Jądra ciemności”, opowiadających o swoich oczekiwaniach, marzeniach i rozczarowaniach.

Krytyczna opowieść sceniczna o próbie ujarzmienia przyrody i mieszkańców Afryki (traktowanych jako przedmioty) z perspektywy epilogu jest tylko świadectwem złudzeń białego człowieka, który wciąż i wciąż zmaga się z naturą, znajdując pozorne rozwiązania, częściej siejące zniszczenie niż nadzieję na lepszą przyszłość. W kategoriach żartu trzeba potraktować końcową opowieść Oksany Czerkaszyny o zmaganiach człowieka z rekinem, ale i ten żart zwiera sens głębszy, jeśli się tylko trochę zastanowić. Ze spotkania z rekinem można się przecież wywikłać, przekonuje Oksana, wystarczy patrzeć mu głęboko w oczy albo delikatnie skierować w inną stronę. A co jeśli to nie pomoże?

Tytuł oryginalny

Nadchodzi inny czas

Źródło:

„Dziennik Trybuna” nr 130