„Pewnego długiego dnia” Eugene’a O’Neilla w reż. Luka Percevala w Narodowym Starym Teatrze na XXX Międzynarodowym Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi. Pisze Katarzyna Harłacz w Teatrze Dla Wszystkich.
Teatr Powszechny w Łodzi w ramach XXX Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych gościł u siebie Stary Teatr w Krakowie ze sztuką „Pewnego długiego dnia” w reżyserii flamandzkiego artysty, Luka Percevala. Napisany w 1941 roku dramat Eugene’a O’Neilla „Long Day’s Journey into Night” jest mocno inspirowany prawdziwymi przeżyciami autora i jego rodziny (w rzeczywistości O’Neill był najmłodszym dzieckiem rodziny, Edmundem), dopiero po jego śmierci został wystawiony, zyskując od razu uznanie. W autorskiej adaptacji reżysera Luka Percevala mocno została podkreślona problematyka różnorodnych uzależnień, będących plagami naszych czasów. Wstrząsająco prosta inscenizacja, z genialną grą aktorską krakowskich artystów, dogłębnie pokazuje mechanizmy wyparć, jakie tylko jest sobie człowiek w stanie wymyślić: zaprzeczeń, projekcji, ucieczek od rozmów i agresji. Mechanizmów tak głębokich, że ostatecznie prowadzących do tragicznych uwikłań.
Na scenie oglądamy jeden dzień z życia rodziny Tyronów: Jamesa (Roman Gancarczyk) i Mary (Małgorzata Zawadzka) oraz ich synów: Jamiego (Łukasz Stawarczyk) i Edmunda (Mikołaj Kubacki). Rodziny, w której ciepło rodzinne dawno zanikło, a dom przestał być prawdziwym domem, do którego z radością i spokojem się wraca. Początkowa sztuczność zachowania członków rodziny i nienaturalne przytakiwanie sobie stanowią jedynie wstęp, preludium do tego, co zaczyna się dziać dalej. W miarę rozwoju akcji stopniowo ukazuje się złożoność relacji międzyludzkich. Krok po kroku odkrywane są karty, a wydobywane bolesne zdarzenia z przeszłości prowadzą do nieuniknionej konfrontacji z prawdą. W rodzinie Tyronów dochodzi do odkrycia poważnej choroby jednego z synów. Cała układanka z kart – budowane iluzje i udawanie, że wszystko jest dobrze – w ciągu jednego dnia rozsypuje się.
Scenografia spektaklu została ograniczona do minimum. Jedynym rekwizytem, który pojawia się na scenie, jest krzesło, pełniące również funkcję fotela i kanapy. Podświetlany ogromny ekran w tle uwydatnia każdy ruch aktorów. W takiej atmosferze nic nie rozprasza narastających emocji; wszyscy – aktorzy i widzowie – są jak w potrzasku. Długi, ciągnący się dzień jest jak wyrok, każda jego minuta bezgranicznie ciąży.
Narratorka (Paulina Kondrak, jednocześnie wcielająca się w rolę pokojówki Cathleen), podczas całego spektaklu komentuje aktualne sytuacje, dając widzom wgląd w to, co dzieje się na scenie lub co naprawdę czuje dany członek rodziny. Czasami zderzenie narracji z rzeczywistym ruchem – zaledwie minimalnym, odmiennym od opisywanego lub z zupełnym bezruchem – mocno zaskakuje i dezorientuje, wyrażając beznadzieję sytuacji.
W domu Tyronów energia bezsilności jest przytłaczająca. Poczucie odrętwienia i bierności przenika wszelki kąt przestrzeni, emanując z każdego ruchu i słowa bohaterów. W tym domu nie ma radości, wszyscy uciekają od siebie. Prawda, która się stopniowo wyłania, wydobywa na powierzchnię każdy ból, który wcześniej nie został wyrażony. Ten spektakl aż krzyczy, że dla tej rodziny już jest za późno. W trakcie trudnych rozmów wszyscy bezwzględnie wygłaszają swoje pretensje i żale, oskarżając się nawzajem o to, kto jaką krzywdę komu i kiedy wyrządził. Rozczarowane nadzieje, niezrealizowane plany i marzenia z przeszłości ożywają, powracają jak bumerang. I te resztki intymności i miłości, jakie domownicy mają jeszcze względem siebie, prowadzą do bolesnych wyznań.
Widza przyglądającego się tym rozmowom, wręcz uczestniczącego w nich, uderza jak wiele szans na uzdrowienie zostało zaprzepaszczonych. Wielokrotnie pojawiające się sygnały alarmowe były ostrzeżeniem, by zareagować, nie dopuścić do dalszego rozwoju wypadków. Jednak problemy spychane pod dywan, niewyjaśniane żale nagromadziły się tak mocno, że doprowadzały do niszczenia relacji. Skostniały ból – pomiędzy członkami rodziny – stopniowo przemieniał się w nienawiść. Ażeby nie zwariować, każdy z nich znalazł sobie uzależnienie, dzięki któremu choć przez chwilę mógł poczuć ulgę od życia.
Najbardziej bolesna była cisza. Nawet trudne słowa i kłótnia są szansą na oczyszczenie atmosfery, są ruchem poruszającym zastałą energię. Podczas chwil ciszy, gdy postaci pozostawały nieruchome – siedząc, stojąc na tle podświetlanego ekranu lub leżąc – wydarzało się najwięcej. Właśnie w tych momentach wychodził na jaw cały ból i cała niemoc. W tej surowej i prostej przestrzeni nic nie mogło się ukryć.
Aktorzy grą pełną zaangażowania zagarniali przestrzeń. Każde słowo, gest, mimika, tembr głosu – czasem przytłumione szepty, innym razem nagłe wybuchy agresji czy nieudolne szarpanie się – wszystko było precyzyjnie wyważone i podkreślało dramatyzm sytuacji. Świetna gra aktorska, prosta forma i głęboko poruszający, bezkompromisowo wyrażony temat w genialnym przedstawieniu Starego Teatru w Krakowie były wstrząsające. Być może ten temat poruszy nas do dalszej eksploracji zagadnień ludzkiej kondycji. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, ile jest rodzin, w których problemy zamiast je rozwiązywać, zamiata się pod dywan, udając, że wszystko jest w porządku.