EN

8.12.2021, 08:58 Wersja do druku

Na początku było słowo

„Obywatelka Kane” Jolanty Janiczak w reż. Wiktora Rubina w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Zofia Kowalska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. mat. teatru

„Obywatel Kane” w reżyserii Orsona Wellesa nazywany jest jednym z najważniejszych, a czasem i najważniejszym filmem w historii kina. W rękach Wiktora Rubina i Jolanty Janiczak staje się pretekstem do snucia polsko-amerykańskiego snu o rewolucji.

Premiera spektaklu „Obywatelka Kane” odbyła się 28 listopada 2021 w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. W ramach festiwalu Boska Komedia został on zaprezentowany 5 grudnia jako wydarzenie towarzyszące (nurt Purgatorio).

Losy Patty Hearst, które stały się główną inspiracją do powstania przedstawienia do dziś owiane są tajemnicą, spektakl podejmuje jednak próbę ich rekonstrukcji. Wnuczka Williama Randolpha Hearsta (był pierwowzorem Kane’a) zostaje porwana przez lewicową organizację terrorystyczną Symbionese Liberation Army, do której z czasem decyduje się przystąpić. Działała tam prężnie i jako aktywistka napada na banki, protestuje przeciwko policji, władzy oraz systemowi kapitalistycznemu. Rok później, gdy zostaje aresztowana twierdzi, że została zmanipulowana przez członków ugrupowania i że nie wierzy w żadną z rzeczy, za którą jeszcze kilka tygodni temu była gotowa zginąć.

Zagadką pozostają prawdziwe intencje Patty oraz jej emocje i stany świadomości. Narracja towarzysząca tej historii została tak wypaczona, że figura Patty Hearst funkcjonuje jako pewna alegoria – to ofiara lewicowych terrorystów, poddana praniu mózgu i cierpiąca na ciężki syndrom sztokholmski.

W swoim dramacie Jolanta Janiczak próbuje zmienić zero-jedynkowe myślenie o Hearst. Szuka w niej człowieka, kobiety, feministki, rewolucjonistki – błądzącej, ale szczerze pragnącej zmiany świata. I doprowadzonej przez ten świat do ruiny. Patty Hearst (Marta Ścisłowicz) dobitnie oznajmia widzom, że to co oglądają na scenie to jej własna historia, że nie jest wnuczką swojego dziadka, córką swojego ojca. Jest autonomiczną jednostką, która nie definiuje się przez mężczyzn, nie definiuje się przez nikogo, choć korzenie znacznie wpływają na jej losy i nigdy nie będzie w stanie się od nich kompletnie odciąć.

Spektakl rozpoczyna czarno-biała projekcja, na której Krzysztof Globisz, w roli magnata prasowego Kane’a/Hearsta, opowiada o tym, czym jest dla niego siła słowa. Postać ta, bardzo bogata, silnie związana z dziennikarstwem podchodzi do życia idealistycznie. Ekran podjeżdża do góry, ukazując jego wnuczkę. Oznajmia ona, że dość ma pustych słów, za którymi nie stoi żadne działanie. „Słowa, słowa, słowa” – drwi Patty nawiązując do „Hamleta”. Zresztą jest podobna do bohatera szekspirowskiej tragedii, tak jak on wyraża niezgodę na zastaną rzeczywistość.

Analogicznie jak Gertruda i wuj Klaudiusz, rodzice Patty (Dorota Segda i Roman Gancarczyk) nie wierzą w trzeźwość umysłu swego dziecka. Są szalenie majętni i absolutnie odrealnieni, co zapewne potęguje w kobiecie chęć buntu. W kolorowych kostiumach wyglądają jak plastikowe laleczki, albo co najmniej bohaterowie filmów Disneya. Chyba nieszczególnie przejmują się porwaniem córki, wydaje się, że robią to na pokaz. Matka już planuje zakup eleganckiej czarnej odzieży żałobnej, a ojciec, choć z łatwością mógłby spełnić żądanie porywaczy – przekazać ubogim część swojego ogromnego majątku – twierdzi, że „nie może sobie na to finansowo pozwolić”. Tkwią w swej bańce metaforycznie, ale i dosłownie – znajdują się w wielkiej przezroczystej kuli. Chroni ich ona przed wszelkimi zagrożeniami prawdziwego życia, ale też pozwala te zagrożenia podpatrywać. Przypominający nieco kiczowatą śnieżną kulę element scenografii komponuje się z pozostałymi rekwizytami na scenie, będącymi reliktami „starego świata”. Rozrzucone gazety, marmurowe rzeźby. Działacze SLA wyniosą je, demonstracyjnie ogłaszając nowy porządek. Tradycyjne ideały i tradycyjna sztuka zostają podważone, nastaje rewolucja polityki, obyczajów, ale też kultury.

Obywatelka Kane jest trochę jak dramatopisarka Sarah Kane (fascynująca zbieżność nazwisk!). Radykalna i brutalna, lubi prowokować, w oczach ma obłęd, ale mimo to jest przede wszystkim dojmująco wrażliwa, bezradna i samotna. Potrzebuje, żeby ktoś się nad nią pochylił, ale nie w patronizujący, umniejszający jej sposób. Jest aktorką we własnym dramacie, wtłaczana w coraz to nowe role gubi się w odmętach własnej tożsamości, próbuje pozlepiać się ze skrawków tego, co prawdziwe i nie. To inni ludzie wmawiają jej, co jest rzeczywiste, kreują ją na taką, jaką chcą. Patty odkrywa, że jest przedmiotem. Tekstem w gazecie, artykułem, sumą literek, że to właśnie słowo, słowo, słowo ją konstytuuje. I jest to rozczarowaniem, bo przecież nigdy nie wierzyła w jego performatywną moc.

Polityka przedstawiona jest w spektaklu jako teatr, gdzie wszyscy członkowie społeczeństwa są aktorami i przywdziewają różne maski. W ogóle „Obywatelka Kane” to spektakl naszpikowany teatralnymi przenośniami i implikacjami dotyczącymi m.in. roli instytucji teatru i kształtowania przezeń rzeczywistości. Przedstawienie stawia pytania o iluzoryczność. Czy to, co dzieje się w teatrze to prawda? Czy jesteśmy odpowiedzialni za to, co robimy, mówimy, myślimy w teatrze? Właściwie można stwierdzić nawet, że widownia zostaje zmanipulowana do sympatyzowania z terrorystami. Publiczność wchodzi na scenę, bo rewolucja jest zgodna z ich przekonaniami, czy dlatego, że zostali poproszeni i czują powinność, bo przecież są w teatrze i tak wypada, a spektakl nie wybrzmi, jeśli tego nie zrobią?

Właśnie, kilka słów o łamaniu czwartej ściany. Spektakl Rubina i Janiczak to nie inscenizacja, a doświadczenie. „Chcę świadków, nie widzów” – mówi Marta Ścisłowicz. Partycypacyjny charakter spektaklu fantastycznie współgra z jego wymową. Przedstawienie prowokuje dając możliwość wykrzyczenia swoich frustracji do mikrofonu, opuszczenia miękkiego fotela i udania się na scenę, by w geście solidarności pobyć z marzycielami o lepszym jutrze. Jednak nie wszyscy chętnie skorzystają z okazji. Uświadamiane są publiczności ich lęki, zahamowania, wygodnictwo i hipokryzja. Fakt, jest to nieprzyjemne, wykraczające poza strefę komfortu. Lecz przecież nie na darmo Tadeusz Kantor powiedział, że do teatru nie wchodzi się bezkarnie…

Ten „wywrotowy” spektakl to nie tylko puste słowa, jest wierny treściom, jakie sam głosi. Takim gestem jest licytacja, z której cała kwota zostaje przeznaczona na bezdomnego mężczyznę, który stracił w ostatnim czasie wiele bliskich mu osób. Na spektaklu, na którym byłam ta kwota stanowiła 1000 zł. Można też zakupić bluzę z jego wizerunkiem, dochód ze sprzedaży także będzie mu przekazany w całości. To być może małe gesty w skali całego świata, ale chyba tak naprawdę całkiem wielkie.

Kształtująca rzeczywistość siła sprawcza słowa jest faktem. Badacze i filozofowie, tacy jak John Langshaw Austin, na wskroś przeryli temat performatywów i aktów mowy, dochodząc często do wspólnego wniosku: wszystko zaczyna się od słowa. Musi nastąpić impuls, a potem reakcja w postaci aktywnych postaw, działań i zmian. Słowo ma wartość, bo słowo inspiruje. Słowo to początek. Słowo to iskra, która rozpali rewolucję.

Czymże jest sam teatr, jak nie wcieleniem słowa w życie?

Tytuł oryginalny

Na początku było słowo

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła