Trzygodzinne przedstawienia "Ślubu" Witolda Gombrowicza w reżyserii Wojciecha {#os#463}Szulczyńskiego{/#} (premiera 16 bm. w Teatrze Rozmaitości) nie nuży. Dzięki plastyczności i płynności obrazu, sprawnej reżyserii scen zbiorowych, trafnemu wydobyciu muzyczności Gombrowiczowskiego tekstu. A także dzięki dobrym, wiodącym rolom - Henryka (Cezary {#os#439}Nowak{/#}) i zwłaszcza Ojca-Króla (Roman {#os#289}Wilhelmi{/#}), który najbardziej umiejętnie spośród zespołu porusza się w sztucznym świecie na granicy jawy i snu. "Bomba nie jest po to, aby wybuchała na peryferiach'' - pisał w 1957 roku Witold Gombrowicz, nie zgadzając się na światową prapremierę "Ślubu" w kieleckim teatrze Ireny i Tadeusza Byrskich. Obawiał się dla tego "ekscentrycznego" dramatu prowincjonalnych sił i środków, braku już nawet nie gwiazd, ale wyrównanego ansamblu. Swoją bombę chciał podłożyć w centrum życia artystycznego Polski. Nie tam, gdzie nigdy huku nie
Tytuł oryginalny
Na granicy jawy i snu
Źródło:
Materiał nadesłany
Życie Warszawy