Na wielkiej, pustej scenie troje ludzi. Wydają się mali jak dobrze ucharakteryzowane figurki. Przede wszystkim zaś sami, samotni i osobni. To główne wrażenie, jakie widz wynosi z przedstawienia "Dawnych czasów" ("Old Times") Harolda Pintera. Ten wybitny współczesny dramaturg brytyjski cieszy się powodzeniem u naszych ludzi teatru, już od blisko dwudziestu lat. Był obficie tłumaczony, wiele razy grany, a także nieźle opisany. Trafia Polakom w jakieś czułe struny dzięki temu, że łączy subtelnie problematykę społeczną i psychologiczną, jest w miarę nowoczesny i umiarkowanie awangardowy, zaspokaja różne tęsknoty. Właśnie grana już przed laty szutka "Dawne czasy" (polski przekład opublikował "Dialog" w 1972 r. w nrze 2) została przez krytykę angielską uznana za kwintesencję pinteryzmu. A to dlatego, że w okresie wcześniejszym pisarz przesuwał się lekko w stronę eksperymentów takich klasyków współczesności jak Eliot, Fry, Beckett. Tu natomiast
Tytuł oryginalny
Na granicy absurdu
Źródło:
Materiał nadesłany
Słowo Powszechne Nr 8