"Pinokio" w reż. Jarosława Kiliana w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Sylwia Chutnik w swoim blogu na stronie małych Warszawskich Spotkań Teatralnych.
Sala w złocie, kurtyna z frędzlami. Wielkie foyer i wielka scena. Słowem: prawdziwy teatr, dobry bo Polski. A w nim propozycja dla dzieci, ambitna, a jakże. Mianowicie: wysiedzenie dwóch godzin i dwudziestu minut (w tym przerwa) na "Pinokiu". Było ciężko, a mogło być lepiej, gdyby ktoś zawczasu wziął w ręce scenario i powykreślał połowę. Wiem, że spektakularna przestrzeń i typowe dla teatru special effects (kręcąca się podłoga, co ma w środku dziurę, a z dziury wychodzi ktoś, a jeszcze potem ktoś się nad nią podwiesza na linkach) zobowiązują i chce się pokazać dzieciakom wszystkie cuda i cudeńka teatru, ale umiar powinien być. Chyba, że to był świadomy zabieg, gdyż akcja opowieści toczy się we Włoszech i to kojarzyć się miało z rozbuchanym dolce vita. Było kilka takich momentów, że się człowiek budził i miał nadzieję, że twórcy pójdą dalej tą drogą. Ale nie szli, woleli przeskoczyć, kopnąć się nawzajem i wręcz czekała