"Billy Budd" Benjamina Brittena w reż. Annilese Miskimmon w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.
Znakomity "Billy Budd" w Operze Narodowej pozwala mniej się wstydzić naszych muzycznych zaniedbań. To najważniejsze i najlepsze przedstawienie na narodowej scenie od kilku sezonów. Nareszcie pojawił się Benjamin Britten i od razu z jednym ze swych najważniejszych dzieł. Nieobecność u nas tego twórcy jest luką wprost karygodną. To tak, jakbyśmy z historii teatru w minionym stuleciu wyrzucili Tadeusza Kantora. Opery Brittena nie należą, co prawda, do sztuk przyjemnych. Brytyjski kompozytor nie opowiadał łatwych historyjek. Wolał budzić w widzach niepokój, odsłaniać to, co w nas ukryte i o czym często nie chcielibyśmy wiedzieć. Taki jest i "Billy Budd" z 1951 roku, pozornie jedna z wielu opowieści wojskowych o łamaniu charakterów, o dyscyplinie, za którą kryją się często psychopatyczne skłonności. Akcja rozgrywa się pod koniec XVIII wieku na okręcie wojennym o nazwie, nomen omen, "Nieposkromiony". Taki też wydaje się marynarz Billy Budd -