Byłem zawsze gorącym zwolennikiem dramatopisarstwa, które zawdzięczamy Sławomirowi Mrożkowi. Zachwycałem się "Męczeństwem Piotra Oheya",tak świetnie wystawionym przez krakowską "Groteskę". Wiele interesujących wartości dostrzegałem w "Indyku", w jego wersji ukazanej na małej scenie Teatru Dramatycznego (sala prób), w reżyserii Zbigniewa Bogdańskiego. Stwierdziłem, że w wielu różnych ujęciach (polskich i zagranicznych) sprawdziły się znakomite jednoaktówki: "Na pełnym morzu", "Zabawa", "Czarowna noc". Dlatego właśnie była dla mnie (i nie tylko dla mnie) niemiłą niespodzianką ostatnia sztuka Sławomira Mrożka: "Śmierć porucznika". Gdzież się podział żywiołowy dowcip autora "Słonia", "Indyka" i "Deszczu"? Jego zdolność dostrzegania zjawisk z nowej strony, w sposób nieoczekiwany? Intelektualna przenikliwość? Gdzie się ulotniły owe fantastyczne pomysły, które dają teatrowi Mrożka cechy samodzielności i nietu
Źródło:
Materiał nadesłany
Stolica nr 9