To jest szczęśliwy dzień. Dlaczego? Bo otworzyłam oczy, poruszyłam ręką; bo mam coś do zrobienia i mogę mówić. Najważniejsze - ktoś się jeszcze rusza za ścianą - o "Szczęśliwych dniach" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Polonia pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.
W korytarzach jest już ciemno. Nie ma świata. Rzeczywistość jest bezprzedmiotowa, pusta, ma sino-szary kolor. Istnieje tylko fotel z drewnianym oparciem na środku sceny Teatru Polonia i Winnie (Krystyna Janda) przykryta starym, pikowanym pledem. Rozpoczyna się rytuał kolejnego dnia. Mycie zębów, szczotkowanie siwych, falowanych włosów, włożenie czerwonego kapelusza. Pozostanie jeszcze schowanie przyborów do torby i modlitwa. Reszta czasu upłynie na walce. Wcale nie z mijającym czasem, ale ciszą - atrybutem nieistnienia. Mija dzień, drugi, trzeci i następny, kolejny, dalszy. Winnie ciągle jeszcze jest. Mówi, gada, paple, artykułuje, wypowiada się, wysławia. O pierwszym balu, o drugim balu, o pierwszym pocałunku. Recytuje wiersze, chociaż nie pamięta ani słowa. Ale nie ważne. Chodzi o to, żeby się odzywać, żeby kogoś słyszeć. I ruszać przynajmniej rękoma, jeśli nogi już dawno odmówiły posłuszeństwa. Trzeba o siebie dbać, malować usta, skoro