Seryjni zabójcy przedstawiani są jako zwykli ludzie, pozornie niczym nie wyróżniający się z otoczenia, dopiero w chwili zbrodni zrzucają maskę normalności, stając się żądnymi krwi potworami - o "Sinobrodym, nadziei kobiet" z Teatru na Woli w Warszawie pisze Marta Żelazowska z Nowej Siły Krytycznej.
Ich działania często motywowane są dążeniem do seksualnego zaspokojenia lub pragnieniem zemsty za własne krzywdy. Są defektywni, odklejeni od świata. Decydują o życiu i śmierci ofiar. Ta mroczna "wolność" morderców nieograniczonych normami społecznymi i moralnymi wzbudza jednocześnie fascynację i grozę. Henryk Sinobrody protagonista zrealizowanego przez Marka Kalitę w stołecznym Teatrze Dramatycznym tekstu Dei Loher "Sinobrody - Nadzieja kobiet" (z 1997 roku) jest, jak jego pierwowzór z baśni Charles'a Perraulta, zabójcą kobiet. Przyznaje się do tego już w pierwszej scenie. Sinobrody to nazwisko a nie przydomek powstały z określenia nienaturalnego koloru brody (symbol zepsucia wewnętrznego), choć Henryk jak protoplasta nosi zarost, bardziej jednak po to, by dodać sobie szyku. Mężczyźni są w podobnym wieku, lecz w przeciwieństwie do odrażającej fizycznie postaci z baśni, bohater spektaklu jest atrakcyjny. Ubrany jest w atłasowy czarny garnitur,